Lesya, chcesz pączka?Zawsze, gdy wracaliśmy z cerkwi z ojcem, kupował pampushky z cynamonem ze stoiska przy parku. Miało być po równo dla każdego, ale zawsze kończyło się jednym podzielonym na pół między rodziców i bolącymi mnie i Isę brzuchami po zjedzeniu trzech. Były jeszcze ciepłe i zbijały się w żołądku w kluchę. Ale zawsze pączka chciałyśmy i ojciec zawsze kupował.
Dimitris Iordanou, syn imigrantów z Pireusu, najwybitniejszy chirurg naczyniowy obwodu donieckiego, gdyby opowiedział kolegom w dyżurce, co i kogo ma w domu, koledzy niechybnie postaraliby się, by pozbawiono go prawa do wykonywania zawodu z powodu dręczącej go najwyraźniej psychozy. Ale gdyby między kolejnymi dawkami haloperidolu zechcieli sprawdzić, czy aby nie mówił jednak prawdy, terapia na oddziale psychiatrycznym okazałaby się zbędna. Naprawdę miał bowiem w domu szachy, które same skakały po planszy, gadające lustro, pióra, którym można dyktować notatki i małe miotełki, które latały na wysokość nie większą niż ta kuchennego blatu.
Zanim poznał naszą matkę, doktor Iordanou wierzył, poza nauką, tylko we wstawiennictwo świętego Kosmy. Co noc przed snem próbował je sobie wymodlić u patrona lekarzy, ściskając w dłoni poświęcony wisiorek z wizerunkiem męczennika, który zresztą podarował mi przed wyjazdem do szkoły. W magię musiał uwierzyć dopiero po tym, jak wsunął Petrze Savchuk skromny pierścionek na palec. Petra, kobieta czarująca (dosłownie, mniej zaś w przenośni) i raczej gruboskórna była wiedźmą półkrwi, a talent magiczny przechodził w jej rodzinie na dzieci płci żeńskiej. Skończyło się zatem nie inaczej niż wysłaniem mnie, a potem także Isy (naprawdę Larisa ma na imię, tylko tak głupio sobie wymyśliła, i tak długo się upierała, że zaczęło do niej pasować) do Koldovstoretz.
Lesya, daj spisać.Lekcje robiłam na czas, bez kantowania. Pożyczałam książki z biblioteki, chociaż ojciec pozostawiony w Mariupolu, skazany na poczucie bezczynności zaoferował, że przyjedzie nawet na tę Eufrozynę i wszystko dla córek kupi z pierwszej ręki. Mógł sobie na to pozwolić, wraz z zachowaniem sekretu żony i dzieci zachował reputację świetnego klinicysty i podziwu godne zarobki. Pożyczałam mimo to i bazgrałam bezwiednie po marginesach.
Do Akademii trafiłam jako Olena Dimitrevna, choć w Grecji nie ma zwyczaju, by to uwzględniać, bo stare prukwy nie mogą się jasno wyrazić bez pieprzonego patronimiku.
Oleno Dimitrevno, musisz powtórnie podejść do zaliczenia semestru z alchemii.Oleno Dimitrevno, nie życzę sobie, byś na moje zajęcia przychodziła z pomalowanymi paznokciami.Od piętnastego roku życia noszę paznokcie barwy „Tropikalnego zachodu słońca”, jak wymarzyło się nazwać producentowi żywy mandarynkowy pomarańcz. Niczym innym nie mogłabym się wyróżniać. Zawsze najwięcej osobowości miałam na papierze, wyrażając się słowem pisanym. Przez krótki okres przewodziłam Klubowi Dyskusyjnemu w Koldovstoretz, ale PUM to było już za dużo na temu podobne zabawy. Kurs dziennikarski to nie to samo, co przedłużenie lekarskiej tradycji zapoczątkowanej przez ojca, ale tam przynajmniej nadawałam się bez udziwniania siebie samej. W końcu mówić ludziom prawdę to też jakby trochę ich leczyć. Składałam papiery do różnych redakcji, najbardziej zależało mi na pracy w „Novyim Mirze”, ale na staż już po pierwszym roku wzięli mnie do radia. Bo mam antenowy głos, jak mówił kierownik w tweedowym garniturze przeprowadzający rozmowę kwalifikacyjną. Stażystom płacili marne grosze, a ja nie wracałam latem na Ukrainę. Po studiach szybko wynajęłam mieszkanie sama, na początku niewielkie i zimne, ale gdy radiostacja przyjęła mnie na pełen etat pozwoliłam sobie na większe. Z wkładem zatroskanego taty-chirurga nawet starczyło na w miarę nowe meble.
Nigdy nie dorobiłam się własnej audycji, nawet w godzinach, gdy radia słuchają tylko sprzątaczki i pielęgniarki, a reszta świata pogrążona jest we śnie. Współprowadziłam wieczorki operowe z gościem, który po trzech latach razem w studiu zaprosił mnie raz na kawę. Wypiłam czarną.
Podanie o pracę w MagiTV złożyłam, jak zwykle gdy robię w życiu coś co można uznać za „wychodzenie przed szereg”, za namową Isy. Szukali modelek, pogodynek, ładnej buzi do pokazywania w przerwie między filmami, teleturniejami i mierną publicystyką. Isę wzięli do pogody (i wywalili po miesiącu, gdy się jej twarz widzom opatrzała), a mnie chcieli wrobić w „Plotkarski Piątek”, pogaduchy z mniej i bardziej znanymi kobietami magicznej Rosji puszczane zaraz po tym nowym reality show z hokeistą, czy innym saneczkarzem. I wrobili, gadam z babeczkami o wszystkim i o niczym, a niektóre są nawet w porządku. Płacą na dodatek znacznie lepiej niż w radio, tylko ten reality show odwołali, a że był bardziej od „Piątku” popularny, oglądalność trochę spadła. Nic dziwnego, też nie oglądam powtórek.
Lesya, brwi masz za czarne.Kiedy w liście sprzed dwóch miesięcy Isa wśród narzekań na nową pracę zapowiedziała, że do mnie „wpadnie” mogłam spodziewać się walizki wypchanej rzeczami na kilka tygodni, którą przytachała na mój próg. Ale
kurwa jego mać nie nadaje się na pierwszą rzecz do powiedzenia siostrze zmęczonej po zjechaniu całego kraju w przedziale z dwoma pijaczkami i kobieciną odmawiającą różaniec, więc bez słowa usunęłam się w drzwiach, by mogła wejść. Pod zajumaną od ojca starą skórzaną kurtką (podobno były w modzie) Isa błyszczała cekinami. Ich też mogłam się domyśleć, ale nie spojrzałam w porę na kalendarz. A tu przyszedł piętnasty marzec i Isy dwudzieste trzecie urodziny. Cekiny łyskały w niebieskim świetle, gdy podskakiwała na parkiecie jak głodny szympans, a ja przyglądałam się im tak długo, dopóki nie przytknął swojego kieliszka z goldwasserem do mojego pełnego starki za drogiej na ten klub i na wieczór zmarnowany przez Isę.
Nie ubrałam nawet sukienki. O jedenastej wieczorem w środku tygodnia nawet zielone sztruksy i koszulka bez dekoltu to niezłe osiągnięcie, kiedy o mnie chodzi. Tylko oczy jakieś inne, powieki posmarowane błękitem i turkusem. Isa mnie umalowała, bo kto wie, czy w tym miesiącu nie zmieni zawodu na wizażystkę; siostrze z dobrymi chęciami przecież się nie odmawia. Przesadziła z brwiami, fakt, ale łaskawa była to powiedzieć dopiero, gdy pijana w sztok całowała mnie na dobranoc.
Nie wróciłyśmy razem. Po jeszcze jednym kieliszku i żałosnej próbie odtańczenia czegoś do łomotu dochodzącego z głośników, spałam na kanapie goldwassera. W piątek, sobotę, poniedziałek (w niedzielę wróciłam umyć zęby własną szczoteczką i włosy pod własnym prysznicem; Isa została, jak zapowiadała pakowność walizki.) i jeszcze przez kilka dni w ciągu następnego miesiąca. Poznaliśmy się w tym czasie z imienia, adresu, anatomii i książek czytanych ostatnio. Tylko w klubie już z nim nie byłam, bo jednak nie lubię tańczyć. Ani pić goldwassera, ale na szczęście nie polewał. Więc było dobrze. Wcześniej już spotykałam się z mężczyznami w tym samym trybie, zostawałam na tydzień lub miesiąc, więc czemu miałoby nie być.
Jest w spaniu z mężczyzną coś… sprzecznego. Ożywcze, ale człowiek nigdy nie budzi się wyspany. Ulotne, a zwykle – wbrew obiegowej opinii i mojej własnej zatwardziałości w tej kwestii – jednak znaczące. Bez konsekwencji – niekoniecznie.
Nie bój nic, Lesya, będzie dobrze.Przeszłam się nad morze. Z domu jest to może dziesięć minut drogi, a kwiecień to jeszcze za wcześnie, żeby korzystać z uroków plaży jak turystka, którą w końcu stałam się w rodzinnym mieście. I tak zostałam tam prawie dwie godziny. Szum wody porządkował myśli, a moje latały w głowie jak muchy nad wczasowiczem śpiącym w najtańszym z pokoi do wynajęcia. Wtedy jest upał i nijak nie można zasnąć. Od dwóch, trzech dni nie mogę spać nawet przy przyjemnych dwunastu stopniach cieplejszego kwietniowego popołudnia. Owijam się szczelniej parką (tą, którą Isa kupiła na siebie, ale okazała się za duża) w jaskrawym kolorze, pasuje mi do paznokci. Nie planowałam, żeby pasowała, ale co ja kiedykolwiek planowałam?
Był taki czas, gdy zdawało się, że wszystko.
A skończyłam wcale nie w redakcji „Miru” tylko stercząc przed kamerą na niewygodnym nowoczesnym białym krześle; przyjechałam do Mariupola (tylko na kilka dni, pogadać z Isą i z matką, ale zawsze) chociaż obiecałam dopiero na Nowy Rok. I jeszcze to.
Jest pani w ciąży. Gratuluję.Szósty tydzień i jakby zaczynały boleć mnie cycki, ale może to autosugestia. Życzliwy w swojej przepastnej wiedzy uzdrowiciel zapoznał mnie od razu z długą listą możliwych objawów, głównie niekomfortowych oczywiście, ale wszystko z uśmiechem zachwytu nad cudem życia. Życzy sobie widywać mnie co dwa-trzy tygodnie na kontrole. Chwali się, to częściej niż ojciec dziecka. Goldwasser, jak Isa lubiła go nazywać, gdy jeszcze rozmawiałyśmy o nim, teraz już prospektywny rodzic, więc wypadało by jednak po imieniu, nie pisał odkąd w marcu przestałam sypiać u niego. Ot tak, z rozsądku, uznawszy, że skończyły się nam tematy, a na seksie pociągnęlibyśmy ten
związek najwyżej jakiś tydzień dłużej.
Mniej więcej co drugi dzień, kiedy grzeje się woda na miętę, zabieram się za list do niego, póki pamiętam jeszcze adres. Nie wykaz skarg i zażaleń matki Ukrainki, tylko po prostu: by wolności słowa i informacji, którą reprezentuję w pracy stała się zadość.
Starki brakuje mi bardziej niż ciebie.No, nic. Łykam gorący napar z suszonej mięty. Jakoś to będzie.