Urodziłam się w małej wsi białoruskiej umiejscowionej na trasie między Grodnem a Nowogródkiem. Moi rodzice nie mogli się mnie doczekać – zadłużyli się, aby jeździć do stolicy do najlepszego lekarza, modlili się do Boga, chadzali do wiejskiej wiedźmy prosząc o pomoc, składali nawet ofiary przyjaznym duszkom licząc na cud.
Pewnego dnia usłyszeli radosną nowinę i nie zważając na przesądy zawczasu przygotowali mój dziecięcy pokoik. Kiedy jednak podrosłam, spędzałam w nim już mało czasu. Większość dnia włóczyłam się po dworze wśród kolorowych domków i barwionych przez polne kwiaty łąk pomagając w tym, w czym dziecko może pomóc. Raz na tydzień chodziliśmy całą rodziną do cerkwi, a gdy podrosłam zostałam również wysłana do pobliskiej, wiejskiej szkoły. Choć chciałam mieć rodzeństwo, niestety jego już się nie doczekałam.
Monotonia jest prawem natury.
Zobacz, w jaki monotonny sposób wschodzi słońce.
Autor nieznany
Znałam się ze wszystkimi dziećmi w okolicy, a zwierzątkom w zagrodach nadawałam imiona wierząc, że każdy na takowe zasługuje. Od czasu do czasu zostawałam sama na pół lub cały dzień, kiedy rodzice jechali sprzedać to, co wyhodowali w mieście. Mnie nigdy nie brali tłumacząc, że bym się zanudziła albo zgubiła, bo miasto jest przecież takie duże. Ale być może po prostu bali się mnie brać poza miejsce, w którym wszyscy wiedzieli, że czasem przedmioty w moim pobliżu dziwnie reagują. Garnki spadały z pieców, talerze się tłukły, obrazy huśtały, a to szczególnie w momentach, gdy na coś bardzo mocno emocjonalnie reagowałam. Wtedy nie wiedziałam, że to nie jest norma, choć niektóre dzieciaki mi zazdrościły.
Jakoś, kiedy skończyłam dziewięć lat moi rodzice zginęli w drodze powrotnej z miasta po spłacie kolejnej raty swojego długu. We wsi – jak się okazało – mimo pozornej sympatii uchodziłam za dziwoląga, niektóre starsze panie nawet nazywały mnie pomiotem diabła, rodzina mieszkająca w okolicy nie chciała się mną zająć szczególnie po tym, gdy okazało się, że działka, którą miałam odziedziczyć została zajęta przez komornika na spłatę pożyczki. Zostałam całkiem sama.
I wtedy upomniał się o mnie magiczny dom dziecka znajdujący się w Moskwie.
Prawdziwy przyjaciel to nie ten, który odwala za ciebie całą robotę, lecz ten który uświadomi ci, że wszystko masz zrobić sam.
Edward Stachura
Początkowo nie potrafiłam się odnaleźć. Do tej pory żyłam na kolorowej, białoruskiej wsi, a teraz trafiłam do wielkiego, przerażającego mnie, brzydkiego, szarego miasta i mieszkałam z innymi, uzdolnionymi magicznie sierotami. Pierwsze dni spędziłam w sumie w nowym łóżku nie chcąc się z niego ruszyć. Opiekunki wręcz musiały mnie wypędzać, bym wreszcie coś zjadła. Nie dawały mi za bardzo czasu na żałobę, jakby te kilka dni u rodziny, które pozwolili mi u siebie spędzić, abym była na pogrzebie miały być wystarczające.
Na szczęście nie trafiłam źle na swoich
towarzyszy niedoli. Pomógł mi trzy lata starszy chłopak, który powiedział mi o Koldovstoretz i tym, że prędzej czy później wszyscy tam trafiają. Nie wahał się mnie pocieszać w ciężkich chwilach i choć wreszcie pojechał do szkoły to jednak udało mi się jako tako stanąć do tej pory na nogi dzięki jego pomocy. Sama też nie mogła się doczekać, aż przekonam się, jak tam jest, w tej magicznej szkole. W końcu musiała ona być zdecydowanie większa od tej mojej starej, wiejskiej szkółki.
Z czasem zapoznałam się również z innymi. Z chłopakiem, który mógłby zostać piosenkarzem, gdyby los dał mu szansę. Z dwójką zakochanych w sobie małolatów, którzy w dorosłym życiu postanowili za siebie wyjść. Do tej pory pamiętam, jak wszyscy świetnie bawiliśmy się na ich weselu ciesząc ich szczęściem. Z piękną dziewczyną o azjatyckiej urodzie, którą mogła zachwycić każdego. Złośliwi mówili, że z pewnością zostanie utrzymanką jakiegoś panicza. I jeszcze z paroma innymi osobami. Razem stworzyliśmy niemal rodzinę bez więzów krwi, za to ja czułam się tak, jakbym niespodziewanie zyskała rodzeństwo.
Jako, że do cerkwi nikt nas nie prowadził wzorem moich rodziców dziękowałam i prosiłam przyjazne duszki o szczęście w życiu kawałkiem chleba, który codziennie wynosiłam ze stołówki i kładłam na ramie okna. Zawsze znikał.
Szkoła przygotowuje dzieci do życia w świecie, który nie istnieje.
Albert Camus
Zaskakująco w szkole byliśmy wszyscy traktowani równo – przynajmniej pozornie. Nikt nie patrzył na nasze pochodzenie, robiły to tylko dzieci, którym zdążono wpoić takie nawyki. A że takich było sporo w wyższych sferach? Cóż, spędzałam czas głównie ze zwykłymi „zjadaczami chleba”,
rodziną z bidula i ludźmi bez uprzedzeń. A że należę do narodu, któremu w dużej mierze odebrano tożsamość uczyłam się więc przedsiębiorczości od Polaków, szczodrości od Ukraińców, posiadania życiowych aspiracji od Rosjan oraz otwartości od Litwinów. I słabo mi to wychodziło.
Chciałam korzystać z możliwości, które dawała mi szkoła, dlatego zapisałam się do drużyny Bełtów grających w Quidditcha, zapisałam się też do Czarcich Włóczni zajmujących się pojedynkami oraz Świtezianki zajmującej się przygodami i ogólnie pojętym survivalem. Z czasem jednak postanowiłam przepisać się z tego ostatniego klubu do Werniksa. Zdecydowanie większą radość sprawiało mi obcowanie ze sztuką niż ciągła adrenalina oraz rywalizacja. Ta występowała już między uczniami, to mi wystarczało.
Najbardziej lubiłam praktyczne zajęcia z zaklęć i transfiguracji. Resztę starałam się pojąć, jednak nie interesowały mnie aż tak, bym poświęcała im nadmiernie dużo czasu. Nic dziwnego, że kiedy dowiedziałam się o możliwości zostania animagiem postanowiłam nie czekać dłużej i się wziąć za ciężką pracę w tym kierunku. Cóż… Nie wiem, czy aż tak by mi zależało gdybym się dowiedziała, że będę się zmieniać w sikorkę. Ale chyba tak, w sumie to bardzo ładne ptaszki. I przede wszystkim nie zwracające na siebie uwagi. Mogłam tę formę bardzo łatwo wykorzystać.
Ucz się tak, jakbyś niczego jeszcze nie osiągnął, i lękaj się, byś nie stracił tego, co już osiągnąłeś.
Konfucjusz
Zaczęłam studia. Zdecydowałam się na kurs historii magii chcąc pracować w edukacji. Wtedy dopiero jeszcze nieśmiało rozważałam możliwość pracy w Ministerstwie, ale trochę nie wierzyłam, że mam na to szanse. Z okazji studiów i musu podjęcia pracy zamieszkałam w Petersburgu z moim przyjacielem z sierocińca. Ja pracowałam jako kelnerka, on jako ochroniarz, a razem szykowaliśmy się na napływ naszej małej-dużej
rodzinki z Moskwy. W końcu nie mogliśmy ich zostawić samych sobie. Za dużo nas łączyło.
Powróciłam do rodzinnej tradycji odwiedzania cerkwi raz na tydzień i codziennie zostawiałam coś duszkom, aby przynosiły mi szczęście i chroniły od niepowodzeń. Może i nie należałam do wierzących osób, ale wiedziałam, że przezorny zawsze ubezpieczony, a od kiedy poszłam do Koldovstoretz nie mogłam mieć wątpliwości, że zostawianie mleka i chleba przy oknie to najlepszy sposób na to. W końcu jak w istnienie Boga wielu wątpi, tak w opiekuńcze duchy, które się widziało trudno zwątpić.
Prócz tego zainteresowałam się sztuką i literaturą. Zaczęłam zwiedzać muzea i nałogowo czytać książki. Niestety, właściwie żadnej nie mam na własność, bo musiałam oszczędzać na bilety czy czynsz – z tego względu większość wypożyczałam. I jeśli się dało stawiałam na uczelnianą bibliotekę.
Życie polega na ustaleniu odpowiedniej proporcji
pomiędzy pracą a wypoczynkiem.
Jerzy Pilch
Postanowiłam zaryzykować i złożyć dokumenty w Ministerstwie Magii, celując w prikaz Edukacji i Nauki. O dziwo przyjęli mnie dając do zrozumienia, że tylko ode mnie zależy, kiedy zostanę pełnoprawną pracownicą. Dlatego starałam się z całych sił, aby jak najszybciej się wykazać i zacząć zarabiać jakieś lepsze pieniądze. W końcu na wieś nie miałam po co wracać, a i sama już tego nie chciałam. Zachłysnęłam się możliwościami, jakie dawało miasto.
Poznałam go na korytarzu, a potem wpadłam na niego na stołówce. I jak to pierwsze spotkanie nic nie znaczyło, tak to drugie było znaczące. Pochodził z rodziny, którą spokojnie można było uznać za dobrą, miły, uroczy, pracowity, wyróżniał się na plus wśród leniwych osóbek, które dostały się po znajomości i uważały, że wszystko im ujdzie na sucho. Razem mówiliśmy o równości, zabrał mnie do kina i teatru, pokazywał tę część kultury, której wcześniej nie znałam…
Historia ma zwyczaj zmieniać ludzi, którzy myślą, że ją zmieniają.
Terry Pratchett
Wpadłam jak śliwka w kompot, tak mnie urzekł. Za to ja dla niego byłam
tylko przyjaciółką, której mógł się wygadać, że nie idzie mu z dziewczyną, za którą szaleje. I choć nie zerwałam z nim kontaktu ta sytuacja czasami mnie zabija. Szczególnie, kiedy zdarzy mi się samej wieczorem siedzieć w mieszkaniu.
Najgorsze było to, że ja dla niego dołączyłam do Raskolników ryzykując każdym dniem. Przecież jeśli ktoś się dowie w każdej chwili mają mnie jak na tacy, wystarczy iść do Ministerstwa, spytać o mnie i rachu-ciachu, już mnie mają. A jednak w tym tkwię. Tkwię, bo wiem, że już nie mam wyboru. Za późno dla mnie, by się wycofać. Więc działam, choć bardziej jak służbistka, a nie młoda, wściekła, pełna wiary w ideologię o świecie lepszym niż w szkole dziewczyna.
Chyba po prostu tak nie umiem.
Tragiczni bohaterowie zawsze cierpią, kiedy bogowie się nimi zainteresują. Ale naprawdę ciężki los mają ci, na których bogowie w ogóle nie zwracająuwagi.
Terry Pratchett
Na moje szczęście lub nie w swojej „rodzinie” nie zostałam jedynym Raskolnikiem. Mam więc z kim się wspierać w trudach bycia buntownikiem. Przenieśliśmy się też prawie wszyscy przyjaciele z bidula do Moskwy. Tam mogliśmy liczyć na wsparcie innych
rewolucjonistów.Czasami wydaje mi się, że powyższy cytat doskonale mnie opisuje. Szczególnie wtedy, kiedy mam doła, cierpię z niespełnionej miłości, jest mi źle, prawie mnie złapali na raskolnikowaniu, kiedy myślę „co by było, gdyby…” i rozważam zostanie najzwyklejszą nauczycielką, rozmyślam , jakby to by było być zwykłym człowiekiem bez umiejętności magicznych, który zamiast walczyć o zaistnienie musi jedynie płacić podatki i oddać przysługę sąsiadowi…
I wtedy wstaję, ogarniam się, sprzątam, robię cokolwiek, by dojść do ładu, bo przypomina mi się powyższy cytat:
Jeżeli idziesz przez piekło, nie zatrzymuj się, idź dalej.
Wszystko się kiedyś kończy.
Winston Churchill