23.07.1999
Peer w ciągu ostatniego tygodnia nabrał poważnych i wcale nie nieuzasadnionych wątpliwości odnośnie stwierdzenia, że nieszczęścia lubią chodzić parami. Jeśli miało tak być, kłopoty i problemy nie powinny spadać mu na głowę (dwa razy dosłownie!) z intensywnością przetaczającej się lawiny. Co więcej, był nawet skłonny uwierzyć, że Norny ponownie postanowiły z niego zadrwić, uznając że dla kogoś takiego jak on nieszczęścia wypada wysyłać całymi stadami. Bo skoro tak świetnie wychodzi mu bycie skrzydlatym, na pewno równie dobrze zna wszelkie stadne zwyczaje i będzie mógł się w odpowiedni sposób uporać z dręczącym go pechem. Żeby się tylko nie przeliczyły. Żeby ta ich niezachwiana pewność kiedyś nie zesłała na nie gromów samego Thora!
Lagerlöf, w rzeczy samej, potrafił wiele. Pewnie, w bardziej sprzyjających okolicznościach, mógłby z kilkoma pierwszymi niedogodnościami poradzić sobie w okamgnieniu. Może nawet udałoby mu się zatrzymać postępujący kataklizm nieszczęść, które miały mu się zwalić na głowę w przeciągu paru następnych dni. Ale nie miał czasu. Nie miał czasu się wysypiać. Nie miał czasu porządnie zjeść. Nie miał nawet czasu, by poświęcać synowi odpowiednio wiele uwagi. Nie mógł więc zrobić nic, by zapobiec serii dramatów, jakie boginie przeznaczenia postanowiły wystawić na scenie jego życia. Jeden po drugim, jak najprędzej, jakby obawiały się, że zwlekanie choćby przez chwilę mogłoby zepsuć efekt zaskoczenia. Tyle że jedynym zaskoczeniem dla Peera było już jedynie to, że ten cyrk ciągnął się tak długo.
A teraz jeszcze – gdyby przypadkiem za mało było mu nieszczęść i miał zbyt wiele wolnego czasu – musiał szukać kury. Chowańca właściwie, jak w Rosji nazywano te pokraczne stworzenia: wielkie jak słonie, czarne jak noc i wściekłe, jakby były bękartami samego Lokiego. Nic dziwnego, że w pewnym momencie zwierzę postanowiło zdezerterować z ramion Lagerlöfa i rozprostować krótkie nóżki, skoro stanowiło tak kuriozalną mieszankę. Mniej oczywista okazała się prędkość z jaką chowaniec rozpoczął przemierzanie trawnika: wystarczyła krótka chwila nieuwagi, by kura zniknęła mężczyźnie z pola widzenia. Peer potrzebował jeszcze mniej czasu, by przywdziać skrzydełka po uważnym, choć pobieżnym zbadaniu wzrokiem okolicy w poszukiwaniu kogokolwiek, komu mogłoby rzucić się w oczy, że nagle w miejscu rosłego człowieka pojawił się mizernie wyglądający gołąb. Prędko wzbił się ponad korony drzew, z odpowiedniej wysokości starając się wypatrzeć niecodzienny ruch i kształt na olbrzymiej połaci zielonego terenu.