| Filharmonia im. Nikity Avdonina |
|
Sob 04 Lut 2017, 18:39 | | Filharmonia im. Nikity Avdonina Filharmonia im. Nikity Avdonina to stosunkowo nowy, choć utrzymany w bogatym, rosyjskim stylu budynek, który powstał z inicjatywy Starszyzny ponad dwadzieścia lat temu. Idealnie jednak wpasowuje się w główną zabudowę ulicy Eufrozyny Wielkiej, znajdując się w bezpośredniej lokalizacji przy Teatrze Opery i Baletu. Choć istnieje od niedawna, szybko stała się często odwiedzanym miejscem przez czarodziejów uwielbiających koncerty muzyki poważnej, jak i rozrywkowej czy kameralnej, której to pokazy zazwyczaj odbywają się w oddzielnych, nieco mniejszych salach. Sama Filharmonia została nazwana na cześć jednego z najważniejszych kompozytorów rosyjskiej muzyki magicznej XIX wieku – Nikity Igorovicha Avdonina. |
| |
Samara, Rosja 21 lat rusałka błękitna neutralny studentka instrumentalistyki, wschodząca gwiazda na operowej scenie, kompozytorka do szuflady, córka nestora (pełen etat) |
Wto 08 Maj 2018, 13:15 | | 17.06.1999 Nie było w Sochi zbyt wielu miejsc, by puszczać kaczki. To większe miasto, tętniące życiem zupełnie inaczej niż Petersburg; duszne, przepełnione ludźmi łapiącymi z entuzjazmem słońce, a nie kryjącymi się przed nim strachliwie pod parasolką, głośne. Kakofoniczne. Przytłaczające gruzińskością, choć wciąż znajdowało się na terytorium Rosji – ale Iskrze łatwo było o tym zapomnieć w otoczeniu pstrokatych kolorów, przy których jej stonowanie (tak w ubiorze, jak i w sposobie bycia; wszakże arystokratką jest się wszędzie i nawet wrzucona w środek miejskiej dżungli nie mogła zapomnieć o wszystkich lekcjach z Samary) odcinało się tak wyraźnie. Czas płynął tam inaczej, wolniej, jakby nawet jemu nie chciało pracować się w nieruchomym skwarze. Nic w Sochi nie przypominało tamtego wieczoru, jakby słońce nagle przestało zachodzić tak samo, jak wtedy, tam, nad jeziorem. A mimo to – Iskra ganiła się za te głupie myśli – myśli o puszczaniu kaczek nie mogły jej wyjść z głowy. Kaczki! Nie była to, na pewno, najgodniejsza rozrywka. Ojciec w najlepszym wypadku zmarszczyłby brwi, gdyby zauważył swoją córkę nad brzegiem jeziora czy fontanny, zaaferowaną rzucaniem kamyków. W najgorszym zganiłby ją za głupie zabawy, przystające może plebsowi, ale nie Mefodiyevnie. Czy jednak z nim miałoby to znaczenie? Wtedy nie miało. Ale może teraz byłoby inaczej, bo – właśnie – słońce i jezioro, i białe drzewa, to wszystko wspomnienie i może pięknym wspomnieniem powinno pozostać. Nie wysłała pocztówki ani listu, chociaż siadała do sekretarzyka wiele razy. Słowa nigdy nie układały się tak, jak powinny. Między nią a paniczem Wrońskim zapadło milczenie; wygodne i uwierające zarazem. Wygodne, bo nie mąciło czaru tamtego wieczoru. Uwierające, bo zastanawiała się, dlaczego on nie pisze i czy przestraszył go artykuł w „Sputniku”, tak jak przestraszył jej rodzinę, która zdecydowała się ją dla jej dobra oddalić. Czy przemyślał to, co mu powiedziała i doszedł do wniosku, że nie chce jej znać – nie, nie, zaraz odrzucała tę myśl; Krzesimir wydawał jej się na to za dobry. Wątpliwości narastały wbrew tej podskórnej pewności, że Wroński nie jest takim typem człowieka, który wytknąłby ją palcem za bycie przeklętą przez samego Welesa. Bo skoro jej ojciec potraktował ją jak trędowatą, to czemu nie wszyscy inni? Do Petersburga wróciła z dziwną mieszanką nadziei i strachu. Wiedziała tylko, że to wiąże się z osobą jej nowego znajomego (tak powinna go nazywać?). Poza tym nie miała pojęcia, czego dokładnie się obawia i czego oczekuje. Raptem jej własne pragnienia stały się dla niej niewiadomą. To jednak przerażenie (Karamazovie się nie boją, czy zapomniałaś, Iskierko?) było najsilniejsze, gdy, wychodząc o dziewiętnastej z budynku Filharmonii po zadowalającym ją koncercie Bacha, po drugiej stronie ulicy zobaczyła go. Nie Bacha, oczywiście, choć gdyby to niemiecki geniusz muzyczny objawił się w Sankt Petersburgu byłaby może mniej sparaliżowana. Iskra nie czuła się gotowa na to spotkanie. Nie czuła się gotowa, aby sprawdzić, czy zostanie odrzucona. Nie wypadało też, żeby go goniła ani – tym bardziej – krzyczała za nim. Była damą. Może teraz poturbowaną przez dziennikarską bezczelność, ale wciąż damą. Ruszyła w tę samą stronę co Krzesimir, próbując zrównać się z nim krokiem. Dzieliła ich tylko jezdnia – a wydawałoby się, że o wiele więcej. Miała nadzieję, że ją dostrzeże? Przy nim zawsze zachowywała się tak głupio! Co w nią wstąpiło? Wroński kiedyś doprowadzi ją do szaleństwa.
Ostatnio zmieniony przez Iskra Karamazova dnia Wto 17 Lip 2018, 21:07, w całości zmieniany 1 raz |
| |
Kaliningrad, Rosja 21 lat błękitna za Starszyzną kucharz |
Pią 18 Maj 2018, 20:59 | | Krzesimir nie myślał o Sochi. Nie rozpamiętywał też święta rusałek, nie poświęcił ani jednej myśli białym haftowanym serwetkom, których ofiara nic nie dała, jak co roku. Nie miał na to czasu ani ochoty, żył z dnia na dzień, z godziny na godzinę coraz bliższy opuszczenia jednak „Carskiej”. Nie żeby znudziło mu się, jak określali to nieprzychylni, „stanie przy garach”. Stwierdził zaledwie, że wszyscy sugerujący mu jakoby powinien skorzystać ze swoich możliwości (czy raczej możliwości skarbca jego rodziców i babki) i otworzyć własny biznes, chyba mają rację. Nosił się z tym zamiarem od jakiegoś czasu i wcale nie myślał o Sochi. Nie myślał o artykule w „Sputniku”, ani żadnej innej gazecie, o jeziorze, a już na pewno nie myślał (bo to przecież śmieszne) o puszczaniu kaczek. Niewykluczone, że bezmyślnie zdarzyło mu się puścić jedną czy dwie, ale było to w innym czasie i miejscu. Z Dionizym, podczas krótkich odwiedzin w domu rodzinnym przed dwoma tygodniami. Matka kategorycznie zabroniła ojcu wpuścić ryb do jej sadzawki ( Bogumił, czyś ty zwariował - a moje lilie?!), babcia Ścibora przez bite dwa dni wymyślała na Jadwigę ( ledwo co odpoczęłam po ślubie, a tu już kolejny, ta dziewczyna nie zlituje się nad moimi nerwami…), Krzesimir z radością zaobserwował, że w kuchni wstawiono nowy piec, a wszystkie jego ulubione żeliwne patelnie (porządne, nie przestarzałe) wyszorowano jak należy. Zaledwie dwa – trzy dni, a czuł się, jakby siedział w domu miesiąc, ba – jakby wcale nie porzucił go na rzecz eleganckiego, ciągle przemeblowywanego i już tylko przez kilka następnych tygodni ich wspólnego z siostrą mieszkania w Petersburgu. I ani trochę przez ten czas nie myślał o Sochi. Szedł tłoczną ulicą z rękami w kieszeniach. Zamyślił się, patrząc od witryny do witryny, szukał. Miejsca na swoją restaurację, na miejsce, gdzie urzeczywistni każdą ze swoich wizji – artystycznych (bo miewał i takie, choć to Jadwiga była tą kreatywną i wrażliwą na piękno latoroślą Wrońskich) i kulinarnych; miejsca, gdzie będzie gościł starych i nowych przyjaciół. Gdzie wstawi piec taki jak w domu. Przystanął przed kamienicą, której parter był przeszklony, a szyby oklejone słowami NA SPRZEDAŻ. Przymknął oczy i spróbował wyobrazić sobie, że patrzy przez szkło na kilkanaście okrągłych stolików, a przy nich pary zajadające się finezyjnie zaserwowanymi daniami. Długie, przykryte białymi obrusami secesyjne stoły przystrojone bukietami frezji i gardenii zastawione cesarską porcelaną i potrawami przygotowanymi ku chwale tradycji. Wyobraźnia poniosła go, lecz nie zbyt daleko. Jakiś chłystek potrącił go, poprawiając krawat. Z poliestru, tandetnie świecący, zauważył mimowolnie dzięki szkoleniu (i narzekaniu) Jadwigi. Kupił w filharmonii najtańsze bilety i prawie spóźnił się na randkę. Krzesimir przepuścił nieszczęśnika, a odwróciwszy się przy tym na pięcie, zobaczył wyjątkowo ładną dziewczynę stojącą po drugiej stronie ulicy. Gdyby miał na sobie kapelusz, czy chociaż kaszkiet od biedy, uchyliłby go przed panienką, zanotował w myślach, że lokal przy filharmonii nadałby się nieźle i poszedł dalej, nadal nie myśląc o Sochi. Tylko że o Sochi myślał, myślał obsesyjnie, a niemal wszystko, co zostało powiedziane przedtem to wierutne kłamstwo. Niektóre sprawy nie mijały się z rzeczywistością (jak to o własnej restauracji czy karasiach ojca), ale widząc dziewczynę po drugiej stronie ulicy, rozpoznał ją w okamgnieniu i na samo wspomnienie dziwnego wieczoru nad jeziorem ponad miesiąc temu, wieczoru, który nie miał miejsca w rzeczywistości zwyczajnej tuż obok omletu na śniadanie i pieczeni wołowej dla przyjęcia przy stoliku siedemnastym w „Carskiej” – puścił się biegiem. Długimi susami przesadzał jezdnię nie zważając na nic, by stanąć (w końcu!) przed nią i… i nic. Stał jak porażony, nie wiedząc, co myśleć, ani co mówić tym bardziej. |
| |
Samara, Rosja 21 lat rusałka błękitna neutralny studentka instrumentalistyki, wschodząca gwiazda na operowej scenie, kompozytorka do szuflady, córka nestora (pełen etat) |
Wto 17 Lip 2018, 01:16 | | Na kilka milisekund Iskra zapomniała o tym, że nie chciała krzyczeć; jej płuca bez udziału jej woli wzięły głębszy wdech, język uformował spanikowane nie, czekaj, proszę, uważaj! – ale żadne słowa nie wydobyły się z krtani. Było jedynie wstrzymane powietrze, zaskoczenie (strach? zaskoczony strach? przestraszone zaskoczenie?) i szalony trzepot serca w nieruchomej klatce piersiowej, jakby to nie chłopiec biegł do niej przez jezdnię, a ktoś rzucił na nią zaklęcie petryfikujące. Nie wiedziała, co robić, czy coś mogła? Nie umiała sobie wyobrazić ich spotkania po jej powrocie. Panna Karamazova relacji z Krzesimirem nie potrafiłaby wyjaśnić ani osobie trzeciej, ani samej sobie. Przybierała ona wszystkie odcienie pomiędzy „niemal nieznajomym” a „bliskim”, choć sam na sam spędzili tylko kilka godzin, wymienili parę listów – bardzo niewiele. Złapała go za rękę, on pocałował ją w dłoń. Pozornie nie zdarzyło się nic, a Iskra miała wrażenie, że zdarzyło się mnóstwo. Wszystkie te wydarzenia nabrały w jej głowie jakiegoś niezwykłego znaczenia, dla czego nie mogła znaleźć logicznego wyjaśnienia. Rzeczy toczyły się za szybko, tak szybko, że dziewczyna nie umiała nadać im odpowiedniej nazwy. Ich pierwsza rozmowa – taka z pełną świadomością swojego istnienia, nie ma bowiem sensu liczyć wszystkich miałkich wymian zdań na balach, których dziś się już nie pamięta, albo pytań o godzinę na korytarzach akademii – zapowiadać mogła co najwyżej niezręczną znajomość na walczyk i pogawędkę, ale już spotkanie na Święcie Wesny… Mefodiyevnie ten bałagan uczuć przypominał jeden z abstrakcyjnych obrazów wiszących u niej w kamienicy, ten, na którym jaskrawość plam przecięto kilkoma maźnięciami ciemnej farby. Lubiła ten swój nabytek, kupiła go od jakiegoś niemieckiego malarza za bezcen niemal. Było w owej abstrakcji coś kojącego i ciepłego – jak ciepłe było wspomnienie złotych włosów mamy, gdy na plaży w Perros-Guirec zwiało jej z głowy kapelusz z błękitną wstążką (stwierdziła wtedy, że kupi nowy, żartowała, że morzu bardziej się przyda; wiatr dął mocno, ale słońce świeciło jasno i to przez to jej włosy wydawały się złote, w rzeczywistości były pewnie tego samego odcienia co Iskry) albo zachodu słońca nad Samarą dnia, którego Karamazovie wybrali się na piknik i Fyedka zaczął cytować najbardziej absurdalne fragmenty prac jego uczniów, i tak się zaangażował, że musiał wstać i cały czas gestykulował bardzo żywo, i Iskra nie mogła przestać się śmiać, a Filipa stwierdziła poważnie, że minął się z powołaniem i powinien zostać recenzentem – ale też uciążliwego w swojej niedefiniowalności, w zaburzonej harmonii dzieła, odciągającego uwagę. Podobnie czuła się w towarzystwie Krzesimira. Ciepło. Dobrze. Ale czegoś nie umiała wypowiedzieć, wszystko było jakieś pokraczne, nieidealne, potykała się raz po raz (czasem dosłownie) – i bała się. Nie wiedziała, co teraz. Nie umiała się zachować. On – jak sztuka – wytrącał ją z równowagi. Tyle mogłaby teraz powiedzieć, gdy Wroński stał przed nią: prawdziwy, materialny, wystarczyło tylko wyciągnąć rękę. Otworzyć usta i wyznać wszystko. Przepraszam, że nie pisałam. Dlaczego ty nie pisałeś? Byłam w Sochi, było pięknie. Było też okropnie. Chciałam napisać, ale nie wiedziałam, co. Czytałeś „Sputnika”? Za kogo mnie uważasz? Bałam się napisać. Nie wiedziałam, czy wciąż chcesz mieć ze mną coś wspólnego. Myślałam o tobie.Znowu wszystko brzmiało źle. Wszystko brzmiało tak źle. Iskrze trzęsły się ręce. Cisza, choć nie mogła trwać dłużej niż parę uderzeń serca, przeciągała się do nieskończoności, ona patrzyła na niego, on na nią i nic, pustka, wstrzymany oddech, czy już wrosła w chodnik? — Za… Zamierzasz kupić ten budynek? — To przynajmniej nie brzmi tak pretensjonalnie. — Naprzeciwko filharmonii i opery... Najlepsza możliwa lokalizacja. Rano słychać muzykę, bo otwieramy okna na próby. O… o ile lubisz muzykę. — Bez sensu. I jeszcze się jąkała, guwernantka zganiłaby ją za to porządnie. Ale mimo to Iskra uśmiechnęła się, nerwowo, nieśmiało, błagam, nie bój się mnie, błagam.
Ostatnio zmieniony przez Iskra Karamazova dnia Czw 19 Lip 2018, 22:30, w całości zmieniany 1 raz |
| |
Kaliningrad, Rosja 21 lat błękitna za Starszyzną kucharz |
Czw 19 Lip 2018, 21:26 | | Nie chciał być dla niej obrazem. Ucieszyłby się słysząc, że myśl o nim otacza ją ciepłem najpiękniejszych wspomnień, ale po stokroć wolałby, widząc jak drobne dziewczęce dłonie trzęsą się z niepewności, być przy niej, na wyciągnięcie ręki, tak jak teraz, zamknąć jej ręce w swoich i czekać, aż się uspokoi. Nie odsyłać jej do szczęśliwszej przeszłości, tylko z każdą chwilą zwątpienia do upadłego walczyć, by wyszła z niej choć z cieniem uśmiechu na twarzy. Nic się nie dzieje, chciał się do niej śmiać, swoim nieprawdziwym autorytetem darować jej prawo do chwili wytchnienia, swobody. Zupełnie jakby to ona jego się bała, a nie uginała pod ciężarem obaw o jego niechęć, nie dostrzegał niczego, czym mogłaby mu zaszkodzić, a jeśli coś takiego rzeczywiście istniało, zbliżało się doń namacalnie i czyhało na jego zdrowie, reputację, czas, który mógłby zmarnować na coś innego, coś głupiego – zwyczajnie nie dbał o to. Czytał „Sputnika”. Do znudzenia wertował gazetę i czytał artykuł, w którym wspomniano jej nazwisko tak długo, aż jego treść paliła zmęczone oczy, a każde jego słowo zapadło mu w pamięć. Tak, czytał „Sputnika”. I co z tego? Nie próbował nawet obwiniać Iskry, zrozumiawszy zawczasu, że nie uda mu się wysnuć z pisma żadnego konkretnego oskarżenia. Co mógłby mieć przeciwko niej? Pięknej i cichej, nadwątlonej przez chorobę i surowe wychowanie dziewczynie, która wykazała się odwagą przyznając mu się sama do pokrewieństwa z rusałkami? Od tamtego dnia, ostrożnie stąpał wokół myśli o niej, jakby stawiając stopę na zbyt cienki fragment przezroczystej tafli, jaka na co dzień oddzielała ich od siebie mógł zaprzepaścić wszystko, sprawić, że zapomni o nim lub w inny sposób oddali się od niego tak, by nie mógł nawet mieć nadziei, że odczyta kiedyś listy, których nie zdołał wysłać do Sochi. Pisał ich wiele, niektóre wciskał do szuflad w każdej komodzie, inne wrzucał od razu w płomienie pełgające w kominku, rozeźlony. W każdym z listów wychodził bowiem z Krzesimira zachłanny uzurpator, staranną kaligrafią dawał jej rozgrzeszenie, o które go nie prosiła. Mógł wypisywać całymi stronicami jej zalety przysłaniające słabość choroby, zapewniać, że nigdy nie naraziłby jej na atak, mógł nawet wprost napisać, że tęskni za nią uczuciem niezrozumiałym i nagłym, ale co z tego? To, co on sobie myślał, nie miało wielkiego znaczenia. Jeżeli przy tobie boję się czegoś, to tylko tego, czy nic ci się nie stanie.Nie powiedział nic z tego, co kłębiło mu się w głowie, przysłaniając jasność poprzednich myśli. Gdyby ubrał to w słowa – a dokładnie wiedziałby, jak to zrobić, gdzie rozłożyć akcenty, a gdzie zrobić pauzę na wdech; z iście aktorskim zawzięciem ćwiczył już podobne zdania, wiedząc, paradoksalnie, że nigdy nie pozwoli im na dotarcie do uszu słowika Karamazovów – stałoby się nieodwołalną prawdą, pogrążyło w dole, z którego nie umiałby ( nie chciałby?) się wydostać. - Jak dotąd, szukam tylko inspiracji. – Uśmiechnął się niewielkim, zakłopotanym uśmiechem, bo czy potrzebowałby innego natchnienia niż jej poparcie? Gdy tylko ocena oglądanego przez Krzesimira miejsca uleciała z jej ust na świat, nabrał przeświadczenia, że nie może otworzyć swojego lokalu nigdzie indziej. Powiedzie mu się tylko tutaj, gdy będzie mógł czekać po drugiej stronie ulicy, aż skończy się spektakl, do pootwieranych w szczycie sezonu letniego okien kuchennych dotrze echo gromkich braw, a niedługo potem nadejdą goście – eleganccy, rozochoceni i wygłodniali po obcowaniu z kulturą. W ładniejsze dni lub premierowe wieczory, może miałby nawet przywilej gościć w swoich progach wschodzącą gwiazdę operowej sceny? Wszystko w najjaśniejszych barwach widział seriami żywych, zachwycających obrazów; wystarczyło, by powiedziała to ona. Czyżby roztaczała wokół niego swój urok, czy to tylko on odwykł od jej obecności i wmawiał sobie, że ulega mu ze zdwojoną słabością? Koniec końców, i tak było to jednak nieistotne. |
| |
Samara, Rosja 21 lat rusałka błękitna neutralny studentka instrumentalistyki, wschodząca gwiazda na operowej scenie, kompozytorka do szuflady, córka nestora (pełen etat) |
Pon 17 Wrz 2018, 23:51 | | Iskra chciałaby, by Krzesimir zamknął jej trzęsące się ręce w uścisku. Nawet jeżeli wprawiłoby ją to w zakłopotanie, poczułaby ulgę: pozwoliłaby sobie rozpłynąć się pod wpływem ciepła, którym emitował Wroński, odrzucić wątpliwości i po prostu poddać się jego aurze, tak magnetycznej, jakby to on, nie ona, rzucał na wszystkich wokół urok. Niemożliwa do podrobienia. Mogłaby szukać tej szczerości, marzycielskości i delikatności u innych, ale nie dałaby rady jej znaleźć: wszystko to było nierozerwalnie związane z jego osobą, pod której wpływem pozostawała mimo dzielących ich kilometrów drogi, kilometrów niewypowiedzianych słów, kilometrów niewysłanych listów. To było nowe i ożywcze. Kazało uśmiechać się do samej siebie podczas zajęć, rozmyślać, czy spodobałaby mu się w tej niebieskiej sukience, którą Aleksei jej kupił, który zapach perfum polubiłby najbardziej (miała całą ich kolekcję, wybór był trudny), grać bez zastanowienia melodie na pianinie – nieświadomie przeznaczone tylko dla niego, choć, gdyby ją zapytać, nie umiałaby powiedzieć, dla kogo dokładnie to gra. Karamazova debatowała nad takimi drobnostkami jak wzór na rękawiczkach, próżnie i płytko, musiała się zgodzić; ale nic nie mogła poradzić na to, że chciała go oczarować już od samego początku, od pierwszego spojrzenia. Chciała go przyciągnąć bliżej pomiędzy tymi cieniutkimi nićmi, którymi komplikowała się ich relacja. Krążyli wokół siebie ostrożnie, bojąc się gwałtownych ruchów, stanowczych deklaracji, które przypieczętowałyby ich upadek. To, co czuła, było delikatne, ale obezwładniające. Zaprzątało bezkompromisowo myśli Iskry, jednocześnie nie pozwalając się określić, tańcząc pomiędzy wszystkimi emocjami z gracją baletnicy. Mogło zepchnąć ją w dół przygnębienia i przerażenia, gdy nie pisał. Rozpalić w niej złość, gdy ona nie umiała napisać. Ucieszyć, gdy – tak jak teraz – nie dostrzegała w jego oczach obrzydzenia czy gniewu, jedynie to ciepło, ciepło, ciepło, w którym grzęzła coraz bardziej. Uzależniała się od jego spojrzenia: wesołego, zafascynowanego, mądrego młodzieńczą, pełną pasji mądrością. Nie, wzrok Krzesimira nie mógłby dźwigać ciężaru nienawiści. Iskra zrozumiała to nagle. Nie bał się jej ani nie brzydził ze względu na przekleństwa, które niektórzy uznaliby za okropne. Świat wydawał się o wiele ładniejszy z tą myślą, która zaraz obnażyła głupotę wszystkich gromadzonych przez tygodnie wątpliwości Karamazovej. Nie, on by jej tego nie zrobił. Ależ durna się sobie wydawała, gdy patrzyła w te dobre oczy (nie pamiętała ich koloru ani wyrazu, chciała zapamiętać je teraz). Mogła bać się wszystkich, ale nie jego: mówiło to coś w jego postawie, uśmiechu, w sposobie, w jaki mówił. Może Iskra to sobie tylko wmawiała, może chciała w to wierzyć, żeby się uspokoić: czy to było ważne? Chciała być po prostu bliżej. Bez uprzedzeń, bez strachu, tak zwyczajnie. Czuć to ciepło (w metaforycznym i w dosłownym znaczeniu) i nie zastanawiać się nad tym, co dokładnie ją do niego pchało, a jego do niej (genetyka czy coś więcej?) – wierzyć bez wątpliwości, że on też czuł to wszystko, co ją czyniło tak beznadziejnie głupiutką, niezdarną, skrępowaną w jego obecności, spragnioną jego słów i uśmiechu. Mógł mówić cokolwiek, ona by słuchała, przekonana, że mówi o najciekawszym zjawisku na świecie. To musiał być urok. To musiał być urok, gdy Iskra uśmiechnęła się nieśmiało i zapytała: — Znalazłeś? — Głos wciąż drżał. Powinna teraz oderwać spojrzenie od Krzesimira i spojrzeć raz jeszcze na budynek, który oglądał, ale nie chciała ryzykować, że chłopiec nagle zniknie jak sen, jakby go nigdy nie było. Iskra chciała na niego patrzeć, upewniać się raz po raz, że jest prawdziwy, jest tutaj, na wyciągnięcie ręki, woląc przy tym wyglądać niepodejrzanie – nie wiedziała, jak to pogodzić. Ostatecznie uległa pokusie podziwiania go jeszcze przez chwilę, jeszcze przez moment, jeszcze… Chrząknęła cicho. — Jak wyobrażasz sobie swoją restaurację? Jeżeli mogę zapytać, oczywiście. Zrozumiem, jeżeli nie chcesz się tym teraz dzielić. — Drugi uśmiech, zawstydzony (sama nie mogła uwierzyć, że miała odwagę o cokolwiek zapytać w tamtej chwili!). Niechętnie oderwała wzrok od chłopca i zerknęła na nieruchomość. Nowa, ale stylizowana na zabytkową kamienica, bardzo ładna. Jeżeli nie ona sama, to Fyodor musiał znać jej architekta. |
| |
Kaliningrad, Rosja 21 lat błękitna za Starszyzną kucharz |
Wto 18 Wrz 2018, 00:52 | | Krzesimir, patrząc na nią, zachłysnął się od razu zupełnie innym rodzajem możliwości niż ten, który krążył nad nim, niedościgniony i męczący. Coś na kształt nadziei pomieszało się z otulającą w jego myślach postać Iskry warstwą tęsknoty. Oto była tu z nim, nie tylko obok, jak wtedy na konnych wyścigach (czyż nie minął od tamtego dnia szmat czasu?). Zdawało się mu, jakby odbył w międzyczasie podróż do innego, oddalonego od jaskini pełnej cieni, a bliższego życiu w pełni jego uroku świata i teraz oddychał pełną piersią. Powietrze, czułe letnim ciepłem, zaczepiało jego skórę niezdecydowanymi podmuchami, niosąc z sobą coś nowego. Zaczyna się, zaczyna.Tonący dotąd w nijakiej przeszłości, w czasie bez niej, Krzesimir wynurzył się na powierzchnię, a jego oczy bez trudu, wiedzione słońcem (czy to może jej był ten blask?) odnalazł stronę, z której miała nadejść przyszłość. - Znalazłem – odpowiedział bez zastanowienia, głosem natchnionym i pewnym. Nie lubił słownych gierek; nie potrafił mówić pięknie, mówił więc prosto, starając się łagodnością gestów i postawy uczynić cios prostego przekazu lżejszym dla wszystkich tych, którzy nie potrafili słuchać słów zawiniętych w ozdobniki. A przecież znalazł, i to, jak zdało mu się w jednej chwili, gdy zachodzące słońce odbiło się w tęczówkach Iskry, inspirację na więcej niż wystrój i karta dań w jakimś miejscu, które istniało tylko w świecie rzeczy zwykłych. Nie wiedząc jeszcze do końca, co znalazł, zachłannie nabierał tego znaleziska do rąk, do oczu i do serca, upojony jego nowością. - Jest bardzo jasna. – Półmrok przy jedzeniu mógł zdawać się romantyczny, ale na dłuższą metę nużył; już po miesiącu przepracowanym w „Carskiej”, Krzesimir zmuszony był wpuścić do swego życia ciągłą tęsknotę za światłem. W końcu stało się ono nieodłącznym elementem jego wizji. Wpadało przez wysokie okna, niczym nieosłonięte jak w paryskich bistro. Świeciło po oczach grupkom, którym podał na wczesny obiad coś w skromnej obstawie dodatków, na talerzach nie bardzo strojnych, lecz szlachetnych z wykonania. Sączyło się leniwie przez zaciągane wieczorem zasłony, mieszając się z drżącymi płomykami świec. Biło od nieskazitelnej bieli kelnerskich koszul. – Nigdy nie zapada tam zupełna cisza. Rano będzie grała muzyka, wstawi się gramofony, a wieczorem salę wypełnią rozmowy i echo dźwięków z kuchni. – nieliczni goście głodni o nieprzyzwoicie wczesnej porze być może docenią ten niewielki wysiłek, by ocalić ich od ciszy samotnego posiłku. Stołowanie się zaś przy akompaniamencie muzyki granej na żywo było jednym z nielicznych przejawów snobizmu, których Wroński zwyczajnie nie mógł zdzierżyć, a jego restauracja miała przecież być domem. – Pachnie kwiatami, ale delikatnie, tylko świeże w wazonach, a nie utrwalane zaklęciami. – Z takich zapach szybko robił się mdły i nieprzyjemny. Nie miał w sobie chłodu wody i życia prawdziwej, śmiertelnej rośliny. Odbiera poczucie upływu czasu, umieszcza człowieka w nienaturalnym, nieruchomym środowisku, w którym czeka się tylko, aż na wszystkim osiądzie kurz. Krzesimir mówił, samemu dziwiąc się niektórym słowom. Pozwoliwszy sobie kolejny raz na puszczenie wolno kilku luźnych myśli, w tym miejscu powstał z nich obraz, wyraźny jak żaden przed nim. Krzesimir pierwszy zerwał kontakt wzrokowy z Iskrą, by zajrzeć za taśmę i niechlujne papiery. Zobaczył tam dobre i ciepłe miejsce, restaurację, z której byłby dumny nie tylko on, ale także ojciec, babcia i wszyscy inni, którzy nie wahali się wątpić w jego ambicje. Uda się, pomyślał po raz pierwszy od dawna, a odwróciwszy się z powrotem do Iskry, patrzył na nią spojrzeniem ledwie mieszczącym w sobie wdzięczność. Niezrozumiały impuls pchnął go ku myśli, że sam mógłby stać tu przez cały dzień, a nie zobaczyłby nawet cienia wątłego żonkila w jednym z białych wazonów, które ustawić chciał na stolikach Znalazłem, powtórzył sam dla siebie, w cichych i nieśmiałych myślach, a z chwilą, gdy to pomyślał ogarnął go jakiś błogi spokój. I chociaż nie chciał za nic wypuścić swego znaleziska z rąk, skarbu – przypadkowo czy nie – uosobionego w tej chwili przez Iskrę, musiał wkrótce potem ją pożegnać, świadom wyjątkowo boleśnie natłoku obowiązków, który dogonił go, kiedy zebrały się wszystkie jego powolne chwile, które marnował na zadumę i planowanie przyszłości, na jaką dotąd nie miał odwagi. Pozwolił sobie tylko, by odprowadzić pannę Karamazovą do najbliższego punktu teleportacyjnego i tam raz jeszcze, z niewysłowioną wdzięcznością, pocałować wierzch jej dłoni. Krzesimir i Iskra z tematu |
| |
Samara, Rosja 27 lat rusałka błękitna za Starszyzną |
Sro 15 Maj 2019, 22:36 | | 10.09 Taki na rozruszanie, czas, start... Chciałam krzyczeć. Płakać, gryźć, szarpać. Zrobić wszystko, byle tylko zmienić swoje dotychczasowe życie. Cokolwiek, co by tylko pozwoliło na powrót do wydarzeń z przed pond siedmiu lat. Tak wiele wtedy uległo zmianie. Można wręcz powiedzieć, że całe moje życie. Nie byłoby to kłamstwem. Kim byłam teraz? Zaledwie cieniem samej siebie z przeszłości. Jakby ktoś pozostawił po mnie na ziemi zaledwie niewielką otoczkę, puste naczynie, które należało na nowo wypełnić. Tyle że dokładnie ta sama osoba nie wiedziała o tym, że to samo naczynie było już napełnione. Kwasem i żalem. Chorobliwą wręcz chęcią zemsty. Nagłym pragnieniem zadania bólu. Czy to ważne kto miał być celem? Niekoniecznie. Liczył się przede wszystkim efekt końcowy. Mieli cierpieć. Tak samo, jak ja cierpiałam niezliczone miesiące i dni. Plan kształtował się w mojej głowie, jednak do idealnej wersji zdecydowanie mu brakowało. Potrzebowałam czasu. Oraz chęci powrotu do pewnych niewygodnych prawd, które miały zatwierdzić mój dalszy los. Czasem jednak aby zrobić dwa kroki w przód, wpierw należy cofnąć się do tyłu. Czy wybranie się do Filharmonii było właśnie tym krokiem w tył? Z biegiem czasu nie potrafiłam tego obiektywnie stwierdzić. Wiedziałam natomiast, że dawniej lubiłam tam przebywać. Kolejne dźwięki wydostające się z instrumentów w jakiś dziwny sposób mnie uspokajały. Dawniej uwielbiałam muzykę, zresztą, jak każdy w naszej rodzinie. Tylko że ja nie posiadałam szczególnego talentu do grania na instrumentach. Za to potrafiłam bezbłędnie rozpoznać każdą kompozycję, zazwyczaj już po pierwszych nutach. Może właśnie dlatego chciałam tutaj przyjść. Aby sprawdzić, czy ta część mnie również już dawno została pochowana. W tym samym miejscu, w którym spoczywała moja godność. Ubrana w czarną suknię nie wyróżniałam się szczególnie na tle wielu ludzi w filharmonii. Jedynie mój czarny kapelusz z delikatną woalką sugerował, kim mogłabym być. Wdową. Zatroskaną o swój los kobietą, która tylko pragnęła zaznać chwili spokoju słuchając kolejnych nut. Kpina. Choć o tym nie mogli wiedzieć. Usiadłam w jednym z pierwszych rzędów, dokładnie na wprost sceny. Widziałam wszystko i byłam doskonale widoczna dla innych. Tylko czy właściwie tego właśnie chciałam? |
| |
| | |
| |