20.08.1999 (???)
Palec wskazujący sunął powoli po grzbietach zgromadzonych na półkach książek, zatrzymując się niekiedy na dłużej, gdy Foce wydawało się, że wreszcie natrafił na pozycję tak gorąco polecaną mu parę dni temu przez Gavrilla. Knykcie palców lekko przybrudzone papierosowym popiołem pozostawiały za sobą pół-ślady linii papilarnych, nie umykające uwadze kręcącego się wte i wewte właściciela. Nie śmiał jednak podejść, zbesztać ostro swego stałego klienta, mającego w zwyczaju, już od lat, regularnie pojawiać się w progach skromnego przybytku, nierzadko z nieodżałowanym papierosem wetkniętym w usta - uśmiechał się przy tym krzywo, rzucając w stronę Fedima spojrzenie nakazujące milczenie, nie znoszące sprzeciwu. Od lat posługiwał się prostym zaklęciem w niewytłumaczony sposób usuwającym z pola widzenia nikotynowy dym, sprawiając wrażenie, że i tląca się końcówka papierosa nie stanowi żadnego zagrożenia dla zgromadzonych w pomieszczeniu książek. Jedno z wczesnych dzieł Karamazova, zdradzonego Foce w latach szkolnych, w czasach, gdy ich życia nie obrały jeszcze dwóch zupełnie sprzecznych torów, a osiągnięty wiek nie pozwalał na jawne zaciąganie się śmiercionośnym dymem. Nie wspominał za często tamtych czasów, wtopiły się one w inne, mniej lub bardziej wyraźne widma pamięci, mieszając się z innymi błahymi chwilami życia. Tymi mającymi w zwyczaju wracać w najmniej spodziewanym momencie na ułamek sekundy zaburzając utartą stagnację, wrzucając go z powrotem w rytualny kocioł wspomnień, przesuwający się przed oczami jak taśma filmowa o brzegach nadszarpniętych czasem.
Nie przepadał za fioletową barwą noszonych przez Fedima szat. Drażniły go, przywodząc na myśl skojarzenia nieodzownie wiodące jego rozmyślania w stronę śmierci. Bo w końcu
jeśli to fiolet, to ktoś umrze. Daleko mu było do przygnębiającej barwy czerni noszącej ze sobą wspomnienia do dziś nie przetrawionej żałoby, będącej już jednak następstwem, a nie przyczółkiem nieuniknionego spotkania z kostuchą. Wzdrygnął się lekko, wciągnął w płuca kolejną porcję dymu, docierając w końcu do wymarzonej litery
Pe. Jak zachwalany przez Yaneva
Paszczenko. Nieszczęsny szlug pozostał na dłuższy moment w pociemniałych od nikotyny ustach, gdy zabrał się do pobieżnego przeglądania wybranej książki. Aż dziw bierze, że fokowe zęby nie nosiły na sobie jeszcze wieloletnich śladów nałogu, Pankratov dbał jednak niezwykle o ten aspekt swego wyglądu, wrażliwy na estetykę uśmiechu, stosując na nie lata temu polecone mu przez Lalję ziołowe specyfiki. Jakie cuda zdziałać może odrobina zeschniętych liści! Zmarszczone, marsowe czoło, lekko przymknięte oczy wodzące wzrokiem po kolejnych, wybranych na chybił trafił liniach tekstu. Twarz nie skryta tym razem za upragnioną zasłoną dymną, wręcz przeciwnie: obnażona, przykryta odwiecznym smutkiem, tak mizernie skrywanym na co dzień. Dzisiaj była to twarz raczej łatwa do rozczytania, niźli nieprzenikniona.