Ekaterina Gorchevski
Gość

Nie 09 Kwi 2017, 22:12
Меня зовут
Ekaterina Pavlovna Gorchevski


   

   DATA URODZENIA: 29.10.1975 / NAZWISKO MATKI: Chekhova / WIEK: 24 lata
   MIEJSCE ZAMIESZKANIA: Petersburg, Rosja / STATUS KRWI: czysta
   STAN MAJĄTKOWY: zamożny / ZAWÓD: cukierniczka, eks-gwiazda quidditcha (rozgrywająca Sępów z Vracy) / KORGORUSZ: pies beagle

   

ALCHEMIA: 7 / FAUNA I FLORA: 10 / LECZNICTWO: 8 / MAGIA KREATYWNA: 5
MAGIA ZAKAZANA: 7 / OKULTYZM: 5 / SIŁA: 21 / TRANSFIGURACJA: 6
WIEDZA MAGICZNA: 7 / ZAKLĘCIA I UROKI: 13 / SZCZĘŚCIE: 3 / TALENT: 17

   
Dłonie tyle potrafią o człowieku powiedzieć.

Dwadzieścia siedem kości, trzydzieści pięć mięśni, około dwóch tysięcy komórek nerwowych w każdej opuszce naszych pięciu palców.

M o j e – kiedyś – uroczo pulchne, gładkie, pachnące intensywnie mieszanką jagodowego kremu do rąk zwędzonego z maminej kosmetyczki i gryflu ołówka; ubrudzone błękitną i pomarańczową farbą; trochę zdarte skórki przy małym palcu i kciuku; za elegancko spiłowanymi paznokciami resztki tuszu kreślarskiego, których nie potrafiłam domyć.

Sofia do życia budzi się po mnie. Gdy słońce nieśpiesznie wyłania się zza linii horyzontu, zaczynając niepewną czerwienią kreślić zarys Witoszy, ja zajmuję już parapet, z rysownikiem wygodnie ułożonym na kolanach i kawałkiem węgla w ręce. Jeden kosmyk (w tym miesiącu fryzurę mam jaskrawozieloną, w następnym rozważam brudny róż) ciągle wpada mi do oczu, nie daje się okiełznać kucykiem ani spinką i wkurza mnie niemiłosiernie, ale staram się go ignorować, wpatrzona w widok znany mi na pamięć. Witam się z nim przecież każdego poranka, chociaż niekoniecznie w ten sposób. W szkole pejzaż ten utrwala się w mojej pamięci raczej przez miękkie pociągnięcia pędzla, plamy oranżu i fuksji, poszarpane linie poprowadzone moją ręką. Wiele mam takich akwarel, całą serię: zaróżowione złoto na froncie Teatru Narodowego, nieoczywiste, ciasne uliczki odchodzące od centrum, urocze knajpki i restauracyjki w blasku świtu. Chcę zamknąć magię momentu, w którym budzi się dzień, na papierze, ale nie wiem, czy kiedyś mi się to uda. Zawsze coś mi umyka, zawsze brakuje czegoś, chociaż nie umiem powiedzieć, czego dokładnie. Może to światło, ujęte zbyt niedelikatnie, zbyt stanowczo namalowane. Może kolory zbyt intensywne.
Tata mówi, że nie rozumie moich wątpliwości. Gdy zanoszę mu kolejną, chropowatą kartkę, nie widzę w jego oczach ani krzty niezadowolenia, jedynie bezbrzeżną dumę. Uśmiecha się z błogością i pyta mnie, czy ten akurat może sobie zachować. Często zadaje to pytanie odkąd skończyłam pięć lat, zawsze tym samym tonem, przepełnionym radością z tego, że odziedziczyłam po nim aż tyle. Odpowiadam: „jasne” i następny rysunek leci do jego kolekcji. Jest już całkiem bogata: co najmniej tuzin pejzaży z serii nocnej, trzy szkice, osiem portretów, w tym jeden jego, oraz wszystkie moje dziecięce malunki, kreślone niezgrabnie woskowymi kredkami. Na jednym z nich jesteśmy wszyscy: mama, on, ja, Lala, mój młodszy brat i Vanya.
Każde z mojego rodzeństwa ma własny portret na płótnie: pastelowy (brat), ołówkowy (Lala) i olejny, niedokończony. Ten Ivana tylko w połowie pokryty jest farbą, ale obiecuję sobie, że dokończę to, gdy tylko marnotrawny wróci, nieważne kiedy. Czekam, zawsze gotowa powitać go kawałkiem bakławy (ostatnio nawet mi wyszła, chyba coraz lepiej idzie mi pieczenie). Oczywiście, że jestem zła za jego wybryk, ale rozumiem i wciąż kocham tak samo. Czasami też myślę o tym, co by było, gdybym…
Nie roztrząsam tego dziwnego, narastającego pragnienia, które pojawiło się, gdy najstarszy Gorchevski zniknął, bo wiem, że mogłabym je spełnić, czego, paradoksalnie, bym nie chciała. Wciąż żywe w mojej pamięci pozostały wspomnienia z intensywnych poszukiwań, w których sens nigdy nie wierzyłam. Miałam wtedy szesnaście lat, kolczyk w nosie i włosy żółte jak płytki na placu Aleksandra Battenberga, co raczej nie przydawało mi powagi, gdy nawet przypadkowych ludzi wypytywałam o takiego (tutaj podnosiłam ramię) jednego nastolatka: ciemne włosy, brązowe oczy, całkiem wydatne kości policzkowe, prosty nos. Nie, nie widziałem.
Czułabym się okropnie, gdyby to mnie tak szukano. Świat zostawiam więc komuś innemu, a siebie próbuję przekonać, że Bułgaria mi wystarczy. I kiedy widzę szczęście w oczach taty, kiedy podglądam z drżącym wzruszeniem sercem wschody słońca (gdzie będą takie wschody jak tu?) – naprawdę tak jest.
Rodzinę o zawały serca przyprawiam co najmniej trzy razy do roku, gdy z powodu zbędnej brawury trafiam do skrzydła szpitalnego. Uraz szyjny (spadłam z miotły, gdy zawisłam na niej do góry nogami – tyle razy już to robiłam, a po raz pierwszy ześlizgnęłam się dopiero na ósmym roku), rozbita głowa (z impetem wpadłam na bramki oddzielające widownię od boiska podczas robienia beczek) i złamane dwa żebra (biłam się z tym debilem z roku wyżej o honor; nikt nie wygrał i właściwie mogli nas za to wyrzucić ze szkoły, ale wszystko ładnie zatuszowaliśmy); to mój zeszłosemestralny bilans, a przecież najgorętsze mecze i największe bitwy dopiero przede mną. Z dumą noszę swoje blizny, chociaż, oczywiście, najfajniej byłoby ich nie mieć w ogóle, ale ja tak chyba nie umiem. Zawsze mnie nosi, zawsze jest mi za mało przygód. Niejeden portfel już ukradłam i niejedno serce, częściej na lekcjach mnie nie ma niż jestem, zamiast dobrych ocen kolekcjonuję szlabany i siniaki. No, może kilka świetnych not mam z fauny i flory. Ta sympatia podyktowana jest moją miłością głęboką acz beznadziejną do zwierząt wszelkich. Ujmują mnie a to swoim oddaniem oraz niewinnością, a to groźnym majestatem; od dziecka najbardziej lubię smoki. Są takie wolne i dumne.
Ale te zajęcia to jedyne, na jakich się staram. Resztę olewam (na przykład bawiąc się w Petersburgu za pieniądze przypadkowego przechodnia) i zwykle płacę za to wysoką cenę. Jak ludzie słyszą, że kogoś zamknęli w Sali Wstydu, to od razu pierwszym skojarzeniem jest Katiusza, a jak, że ktoś ze Zmór posłał kolejnego zawodnika Bełtów do Hotynki, to też od razu Katiusza.
Nie gram bezpiecznie, podobno jestem zagrożeniem dla wszystkich przeciwników i dla siebie. Fauluję podle, popisuję się z bezczelnym uśmiechem, posyłam całusy chłopakom na widowni, zawsze pierwsza przy kaflu. Uzależniona jestem od wiatru we włosach i adrenaliny w żyłach. Muszę błyszczeć, muszę czuć, jak dużo ryzykuję, bo inaczej to się nie liczy. I chociaż krzyczą do mnie, że zwariowałam, że mnie pojebało doszczętnie, to i tak mianują mnie panią kapitan na dziewiątym roku, bo – mimo wszystko – jestem niekwestionowanie najlepsza. I piekielnie skromna, tak przy okazji.
Mówią mi czasem: „Katiusza, ty to chyba chcesz prędko umrzeć”. Nie, to nie tak, ja po prostu żyć chcę szybko, szybciej, najszybciej, a jednocześnie do grobu nie biegnę. Kocham życie. Kocham, kocham, kocham. Wykrzykuję jak głupia tę miłosną deklarację w niebo, które maluję tak często, krzyczę do chmur, do gwiazd.
Wśród nich jest moje miejsce.

M o j e – wtedy – ukryte w czarnych, jedwabnych rękawiczkach; spod nich prześwituje kawałek śnieżnobiałego bandażu.

Nie mogę podnieść wzroku. Spojrzenie wbijam w wypolerowane czubki swoich pantofli, czując nieodpartą chęć ucieczki, teraz, w tej chwili. Melodia pogrzebnego marszu wwierca mi się w bębenki uszne tak silnie, że przez sekundę mam wrażenie, jakby rzeczywiście miały zaraz pęknąć, i czuję przebłysk prawdziwego przerażenia. To coś innego od tego obrzydliwego stanu odrętwienia (może spowodowanym srebrianką, podaną mi przez uzdrowicieli), który przejął mnie po dwudniowym ataku paniki. Niewiele sobie z niego przypominam, ale moje dłonie pamiętają: przez zagłębienie kciuka aż po linię serca ciągnie się brzydka rana, a połamane paznokcie wciąż pulsują bólem, ale wydaje mi się on zbyt odległy, by był prawdziwy.
Ale najgorszy jest ten smród. Zapach spalonego ciała mnie przytłacza. Jest wszędzie; wsiąkł w moją koronkową chusteczkę, wcisnął się pod kołnierzyk sukienki, zaplątał we włosy. Nie ma od niego ucieczki, gdziekolwiek nie pójdę, i czuję obrzydzenie do własnych rodziców, bo wiem, że to ich fetor. Ta myśl kołacze mi uporczywie gdzieś z tyłu głowy, chociaż resztkami sił staram się ją wyprzeć. Zaciskam powieki, mocno przygryzam wargę, wstrzymuję oddech, ale to wszystko na nic. Nie wytrzymuję.
Przepycham się rozpaczliwie przez żałobników o wypłowiałych twarzach. Wszyscy oni zlewają mi się w jedną, czarną masę, a ich gorączkowe szepty w szaleńczy bełkot. Nie chcę ich tu, nie chcę Lali, nie chcę młodszego brata, chcę tylko jednej osoby, której ubrania jeszcze nie zdążyły przesiąknąć odorem. Czekałam na niego, zawsze czekałam, więc teraz… teraz już mógłby wrócić, prawda? Na pogrzeb. Tylko na pogrzeb, nie proszę go przecież o więcej. Jedno przytulenie, tak jak kiedyś, i potem może sobie być na Alasce, w Hiszpanii czy gdziekolwiek indziej, jeżeliby chciał.
Rozpaczliwie wypadam na ulicę i szukam. Pytam, w twarzach przechodniów wypatruję podobieństwa do Vanyi, rozglądam się, obdarowywana przez Sofijczyków nieufnymi spojrzeniami, zupełnie jak wtedy, gdy miałam szesnaście lat. Ale wtedy świeciło słońce, a ja  miałam żółte włosy. Dziś nigdzie nie ma koloru. Tylko jedno się nie zmieniło od tego czasu – nieobecność Ivana.

M o j e – później – śliskie od potu; na wzgórzu Wenus purpurowieje siniak (zły chwyt kafla); zadbane skórki; wnętrze lewej dłoni zeszpecone blizną długą od kciuka do małego palca; za krótko przystrzyżonymi paznokciami nie ma już ani tuszu, ani farby.

„Sportovka” w tym tygodniu trąbi o spektakularnej wygranej Sępów z Vracy nad Lwami z Panagjuriszte, a więc i o mnie. Moja uśmiechnięta zawadiacko twarz okolona brązowymi (!) włosami zdobi nawet okładkę czasopisma, a jeszcze więcej takich ujęć jest na stronie dwunastej. Cały artykuł poświęcony mnie – wreszcie błyszczę, tak, jak do tego jestem stworzona. Bułgarska gwiazda wschodzi na sportowym niebie!, piszą, Ekaterina Pavlovna Gorchevski (l. 20), najnowszy nabytek Sępów, prosto z drużyny Zmór w Akademii Koldovstoretz, awansuje z prędkością swojej Błyskawicy. Wczoraj rezerwowa, dziś już rozgrywająca w pierwszym składzie – co będzie dalej? Wróżą mi długą i niesamowitą karierę, a ja bezrefleksyjnie czerpię ze swojej nagle zyskanej sławy, ile mogę.
Wspomina o mnie nawet „Avoska”, choć już w innym kontekście. Tam te złośliwe babska z redakcji doskonale wiedzą, że niedługo znajdę się w bułgarskiej reprezentacji narodowej dzięki r o m a n s o w i z młodszym o rok Viktorem Krumem, po zeszłorocznych Mistrzostwach okrzykniętym „najlepszym szukającym wszechczasów”. Taktownie omijany jest jego udział w tym całym Turnieju Trójmagicznym, ale ja często z nim o tym rozmawiam; w końcu nie powinien zostać z tym wszystkim sam. Nasza relacja zupełnie pozbawiona jest romantycznych uczuć, ale, oczywiście, plotkary dopisują do tego własne teorie i insynuują, że lepsza muszę być w łóżku niż na boisku, czym skutecznie podnoszą mi ciśnienie.
Mimo tych wszystkich pogłosek całkiem sobie radzę. Ze sobą. Ze snami – ostatnio coraz rzadziej budzę się w środku nocy, szczerze przekonana, że właśnie stoję pośród tłumu żałobników, a cała Sofia płonie. Chcę pokazać Lali, że wszystko już w porządku, że jestem dorosła i stabilna emocjonalnie, i że powinna zostać w Petersburgu blisko brata. Jestem jej to winna. Zbyt długo musiała być silna za nas obie.
Tęsknię za malowaniem. Kupuję sobie nowe płótna i nowiusieńskie farby olejne (zamówione z Włoch; kto gwieździe quidditcha zabroni?), ale gdy staję przed sztalugą, z dłonią zawieszoną nad materiałem, dociera do mnie, że nie mogę tego zrobić. Coś mnie blokuje, nie pozwala moim palcom opaść. Kiedyś to było takie proste – po prostu brałam pędzel do ręki i świat nagle stawał się zlepkiem barwnych plam, gotowych do odtworzenia. A teraz… Teraz zmieniło się wszystko.
Pusty czas, którego nagle zrobiło się multum, gdy już nie rysuję, przeznaczam na mordercze treningi. Chcę być jeszcze lepsza, więc muszę utrzymywać formę. Pali mnie każdy mięsień, włosy lepią mi się do czoła, a kafla w ciągu ostatnich czterech godzin zdążyłam serdecznie znienawidzić, a mimo to ciągle podrywam się do lotu i siłuję się z powietrzem, nawet gdy trener już macha do mnie z murawy i krzyczy: „Gorchevski, kończ to natychmiast!”. Do moich uszu dociera niesforny śmiech chłopaków z drużyny, rozwalonych na widowni i rzucających w siebie popcornem. Też się śmieję i robię rundkę niebezpiecznie blisko barierek, posyłając im oczka i całusy, zanim pikuję, by dostać reprymendę od szefa całego interesu. Wybacza mi szybko, chociaż wciąż robi groźną minę i każe mi zabierać dupę do szatni, wrzeszcząc za mną jeszcze, żebym wszystkie treningi konsultowała z nim.
Idąc pępowiną korytarza łączącego boisko z przebieralnią, myślę sobie, że w ten sposób też jestem szczęśliwa. Nawet w Bułgarii.

M o j e – teraz – o palcach usypanych mąką; na grzbiecie dłoni odrobina czekolady; lewa ręka (pokryta siatką perłowych blizn) nie jest do końca sprawna (brak czucia w czwartym i piątym palcu; problem z kontrolą mięśni).

To był bardzo spektakularny wypadek – nawet koniec mojej kariery musiał być efektowny – ale o tym dowiaduję się z gazet. Żaden z moich kolegów, nawet trener nic nie mówią o tym, co się stało. Jedynie magomedyk tłumaczy mi ach-jakże-żałującym tonem: rozszczepienie ramienia, jedenaście złamań (dwa otwarte), uszkodzenie nerwu łokciowego, nabicie się bokiem na gałąź. Podobno miałam cholernie dużo szczęścia, że to przeżyłam.
Najważniejszy krajowy mecz roku 1997, mający rozstrzygnąć, która drużyna zdobędzie puchar Bułgarii. Sępy z Vracy kontra Jastrzębie z Gradska. Druga godzina; kafel mam już w zasięgu palców, ale wtedy wpada na mnie zawodniczka przeciwników. To wytrąca mnie z kursu. Obijam się o bramki, próbując odzyskać kontrolę nad miotłą, a tłuczek (oczywiście) strąca mnie z Błyskawicy. Jest za wysoko, żebym to przetrwała, kibice krzyczą z przerażenia. Próbuję ratować się teleportacją i kończę na drzewie pięćdziesiąt metrów za stadionem. Przynajmniej część mnie kończy. Tak to relacjonuje „Sportovka” i fani, masowo wysyłający mi do Hotynki pełne troski listy wraz z kwiatami i maskotkami. Ściskam w jedynej sprawnej dłoni pergaminy i nie mogę uwierzyć w to, co się stało, chociaż mija już tydzień, odkąd obudziłam się w szpitalu.
Pani nie powinna wracać do sportu.
Ciskam w lekarza czym popadnie, oskarżając go o kłamstwo i nieumiejętność; mężczyzna przerażony zasłania się przed gradem groźnych misiów i wycofuje z sali, podczas gdy ja próbuję odzyskać władzę nad drugą ręką. Krzyczę jak opętana, płaczę i klnę, trochę z bólu, trochę z rozpaczy, a trochę też ze złości. Nie mogę stracić quidditcha, nie mogę, nie mogę, nie mogę. Nie odbierajcie mi tego.
Boją się, że zrobię coś sobie lub innym, więc wysyłają do mnie magipsychiatrów. W mojej karcie pacjenta jest wzmianka o tendencji do załamań nerwowych, wpisują ją po obserwacji mojego zachowania, co rozsierdza mnie jeszcze bardziej. Gdy próbują mnie uspokoić, w pokoju rozpętuje się prawdziwe piekło. Nie mogę wiele zrobić tak pogruchotana, ale mimo wszystko walczę z nimi i wrzeszczę, jakby to miało cokolwiek zmienić, odwrócić bieg historii, wymazać ten feralny mecz.
Obawiają się, że już się nie pozbieram. Odmówię rehabilitacji, zamknę się w sobie i spędzę resztę życia na oddziale zamkniętym w Hotynce. Przez miesiąc właściwie jest to bardzo prawdopodobne, ale w końcu i histeria mija. Nie samoistnie, oczywiście, że nie, ale dzięki uporowi lekarzy i wsparciu rodzeństwa jakoś z tego wychodzę. Wszyscy mają dość siły, by mówić mi, że świat się jeszcze nie skończył; by kopnąć mnie w tyłek i starać się posklejać mnie z powrotem, skoro ja nie jestem w stanie.
Po odleżeniu swojego na szpitalnym łóżku postanawiam: nie pozwolę sobie się więcej załamać. Za dużo tego było w moim życiu, zdecydowanie za dużo. Żeby odżyć, muszę jednak zmienić swoje życie.
Nie mogę dłużej dusić się w Bułgarii. Wyjeżdżam z Lalą do Petersburga, do miasta moich największych szaleństw z czasów szkolnych. Za część tego, co zarobiłam w trakcie swojej kariery, kupuję sobie także mieszkanie: małe, żeby nie czuć samotności, i przytulne, teraz wypełnione zapachem wypieków (naprawdę dobrze mi idzie – tylko czasem palę spody – i nawet znalazłam pracę w cukierni!). Regularnie uczęszczam na psychoterapię i rehabilitację, i chyba jest coraz lepiej. Czucia w małym i serdecznym palcu już raczej nie odzyskam, pełnej kontroli nad ręką też nie, ale bóle i skurcze pojawiają się rzadko. Czasami muszę przerwać wyrabianie ciasta w połowie z powodu lewej dłoni (zdarza jej się mnie nie słuchać), jednak się nie poddaję, nie mogę, jestem przecież z Bułgarii, a my nie odpuszczamy. Przestały nawiedzać mnie koszmary, a o quidditchu myślę tylko od czasu do czasu, gdy jakiś fan przypomni sobie o upadłej gwieździe i wyśle mi prezent oraz list z prośbą o autograf. Do malowania wciąż nie wracam, do Sofii również, Vanya nie wraca do nas (niezmiennie od ośmiu lat; straciłam nadzieję).
Próbuję znowu, z taką samą pewnością jak kiedyś, wykrzyknąć gwiazdom, że kocham życie, nawet jeżeli prawie nic mi w nim dotychczas nie wyszło. Wciąż muszę się do tego zmuszać, ale wiem, że wszystko sobie można wmówić, skoro zrobiłam tak z „Bułgaria mi wystarczy, nie chcę świata”. W końcu bezwarunkowo sobie uwierzę, na pewno. Zachowała się we mnie iskierka optymizmu, która pozwala mi myśleć, że naprawdę mi się wszystko ułoży. Trzymam się tej myśli kurczowo; bez niej przecież bym zwariowała.
Może trochę uciekam. Wyrzucam to sobie, gdy gniotę list, przesłany mi od starej koleżanki z Sępów. Spaliłabym go, ale nie lubię ognia – jego zapach przypomina mi smród spalonych ciał (do dziś nie wiem, czy wtedy to były tylko urojenia, czy naprawdę tak cuchnęło). Wyrzucam to sobie, gdy odwracam wzrok od ulicznego malarza. Wyrzucam to sobie, gdy nadkładam drogi, by nie przechodzić obok sklepów plastycznych i ze sprzętem sportowym oraz bałkańskich knajpek. Wyrzucam to sobie każdego dnia, bo to wieczna ucieczka przed lękiem dominuje mój świat.
Ale czy bieg to grzech?



Ostatnio zmieniony przez Katia Gorchevski dnia Nie 16 Kwi 2017, 00:03, w całości zmieniany 7 razy
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Nie 16 Kwi 2017, 15:01
Здравствуйте!

Miałaś przed sobą wielką karierę gwiazdy quidditcha, ale coś poszło nie po Twojej myśli. Nie oznacza to, że powinnaś się poddawać. Teraz jesteś tu, w Petersburgu, zupełnie jak twoje rodzeństwo, które również postanowiło wydostać się z Bułgarii. Chyba dla każdego z Was ten kraj z czasem stał się nie do zniesienia – w tym nie ma jednak nic dziwnego, biorąc pod uwagę Wasze osobiste doświadczenia. A Ty, słodka Katiuszo, może w końcu będziesz miała okazję dokończyć obraz Ivana. Ponoć braciszek wrócił, wiesz?

Bonusy za kartę postaci

+2
Lecznictwo
+2
Wiedza magiczna
+5
Zaklęcia i uroki

W prezencie otrzymujesz ode mnie Poranną Gwiazdę – choć dziś jej już nie używasz, to miotła wciąż stoi w kącie mieszkania, przypominając Ci o najlepszych latach Twojej kariery w quidditchu. Ze względu na obecne zainteresowania, chciałbym również Ci podarować bombonierkę z czekoladkami. Każda z nich ma inny smak i właściwości: te z nadzieniem wiśniowym dobrze wpływają na humor, chałwowe otumaniają zmysły, śliwkowe usypiają na pół godziny, a miętowe sprawiają, że mówi się tylko prawdę przez około pięć minut. Cała magiczna bombonierka zawiera 16 czekoladek.

Na zakończenie

Stworzona przez Ciebie karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz na start 800 punktów fabularnych do wykorzystania w punkcie Mistrza Gry. Możesz już bez przeszkód zacząć rozgrywkę na forum, lecz przed rozpoczęciem fabularnych przygód Twojej postaci prosimy o skrupulatne uzupełnienie pól w profilu. Warto również wnikliwie zapoznać się z tematami zamieszczonymi w dziale fabularnym. W razie jakichkolwiek wątpliwości, problemów lub sugestii odnośnie rozwoju naszej magicznej społeczności, zachęcamy do kontaktowania się z administracją forum. Życzymy ciekawych rozgrywek w grze i przyjemnego spędzania z nami czasu!


Skocz do: