Igor Aristov
Igor Aristov
bitch, better have my money
Petersburg, Rosja
26 lat
poświst
błękitna
za Starszyzną
dystrybuuję rodzinny alkohol, ściągam długi, udzielam pożyczek i kupuję wasze dusze
https://petersburg.forum.st/t1146-igor-aristovhttps://petersburg.forum.st/t1185-igor-aristov#4660https://petersburg.forum.st/t1186-zadza-pieniadza#4676https://petersburg.forum.st/t1192-zakia#4701

Sro 18 Paź 2017, 23:34
Меня зовут
Igor Ivanovich Aristov



DATA URODZENIA: 08.08.1973 / NAZWISKO MATKI: Onegina / WIEK: 26 lat
MIEJSCE ZAMIESZKANIA: Petersburg, Rosja / STATUS KRWI: błękitna
STAN MAJĄTKOWY: majętny / ZAWÓD: dystrybuuję rodzinny alkohol i ściągam wasze długi / KORGORUSZ: lampart plamisty


ALCHEMIA: 5 / FAUNA I FLORA: 25 / LECZNICTWO: 5 / MAGIA KREATYWNA: 5
MAGIA ZAKAZANA: 5 / OKULTYZM: 10 / SIŁA: 17 / TRANSFIGURACJA: 5
WIEDZA MAGICZNA: 10 / ZAKLĘCIA I UROKI: 20 / SZCZĘŚCIE: 3 / TALENT: 15


Pozostała mi jedna zabawa,
palce w usta i wesoły świst.


Zaczęło się, gdy miał osiem lat, w cieniu potężnej twierdzy, pomiędzy splątanymi krzewami róż i piwonii.
Kocię wskoczyło na ogrodową ścieżkę w chwili, w której pierwsze krople deszczu, ciężkie i pozbawione kolorów, natarczywie uderzyły o ziemię. Siedziało skulone na drobnych kamykach, czarne, mokre i kosmate jak mały troll, a jego zielone, nieruchome oczy wydawały się okrągłe jak u drapieżnego ptaka. Gdy z powagą polizało łapkę, przerywając tym własny bezruch, w tym jednym, prędkim geście zawarło tyle zdecydowania i stanowczości, jak gdyby przylepiało znaczek na kopercie.
Mokry kot to najbardziej żałosne stworzenie na świecie, dlatego Igor – niepomny na nasilający się deszcz – nie poruszył się nawet o milimetr, zdobywając wyłącznie na ciche:
Biedny kotek.
W głosie Gorii pobrzmiewała troska przetykana tak niewłaściwą dla jakiegokolwiek siedmiolatka powagą – mawiano, że wdał się w ojca, od dziecka będąc jego miniaturowym odzwierciedleniem. Wyważonym, metodycznym i na wskroś nieprzewidywalnym.
Wiesz co? – zwrócił się do kociaka, gdy zimna kropla deszczu zatańczyła na czubku jego nosa. – Nazwę cię Mitya. Tylko się nie przyzwyczajaj, pan ojciec cię znajdzie i wyrzuci na dwukolorowy pyszczek, choćby na zewnątrz panował buran.
Kot obrócił ku niemu poważną, spokojną twarz arlekina.
Różnie mnie nazywano, Igorze, ale nigdy nie przydawano mi miana pośledniego mieszkańca Niedźwiedziego Ryku – powiedział czysto i wyraźnie. – Skoro mamy spędzić ze sobą trochę czasu, preferowałbym... Mammon.
Rany! – jęknął Goria, boleśnie wpadając pośladkami w najbliższy, malinowy krzew.


Tego samego wieczora wpatrywał się w siedzącego na parapecie kota, poważnie zastanawiając, czy naprawdę oszalał, czy to jedynie skutek nowomodnych dań, które od trzech serwowano w rodowej siedzibie.
Oczywiście, że z twoją głową wszystko w porządku – oznajmił cierpko Mitya. (Mammon?) Miał piękny głos – silny i aksamitny, perfekcyjnie skomponowany dla stworzenia, które porusza się z równie łagodną gracją.
Igor wstrzymał oddech, licząc nieregularne, rozdygotane uderzenia serca, w rytm których powtarzał jeszcze trochę. Wytrzymam jeszcze trochę i zaraz wrzasnę.
To przykre, że wy, ludzie, bardziej jesteście skłonni uwierzyć w lądowanie na księżycu, niż w to, że zwierzęta potrafią się porozumiewać.
W głębokiej toni zielonych ślepiów zabłysła i zniknęła wyraźna iskierka pogardy.
Posłuchaj – odezwał się Goria, wolno i wyraźnie artykułując słowa, jakby rozmawiał z niespełna dwuletnią siostrą. Nie wierzył; nie wierzył w dar, który dla siedmiolatka był jedynie opowiadaną przez piastunkę bajką; nie wierzył w kota, który nieruchomo trwał na parapecie, zobojętniały na dziecięce zwątpienie; i ponad wszystko Goria nie wierzył w siebie – w to, że naprawdę go rozumie. – To tylko sen. Śnisz mi się. Teraz otworzę oczy, a ty znikniesz.
Zacisnął powieki i zamarł na moment w bezkresnym mroku cichego pokoju, zdeterminowany i spokojny aż do pojawienia się tej jednej, płochliwej myśli: a jeśli skoczy mi na twarz? Gwałtownie otworzył oczy, dostrzegając to, czego obawiał się najbardziej.
Stagnację.
Kot wciąż siedział na parapecie w mokrej kałuży deszczu. Ze sterczącą we wszystkie strony, wilgotną sierścią wyglądał jak porzucony, nieszczęśliwy jeż.
Możemy zaczynać? – spytał z nadzieją.


Już obiegła was moja zła sława,
żem sowizdrzał, łobuz i gwizd.


To wszystko, co przydarza ci się po (przy?) alkoholu, jest odstręczające. Nie przyznajesz tego na głos, ale właśnie takie bywa, choć przecież za każdym razem szampańsko się bawisz, przecież to mają do siebie bankiety, na których są wszyscy albo trochę wszystkich! Nie zawsze cię znają, nie chodziliście razem do Akademii, nie graliście wspólnie w Quidditcha, ich matki nie piszą rzewnych listów, żeby zapytać, co słychać.
Ale mają do ciebie sprawę.
Zawsze mają do ciebie sprawę.
Słuchaj, Goria – nie Igorze, to zbyt oficjalne, Gorią można więcej ugrać – bo jest taka sprawa, bo mamy pomysł, ale brakuje funduszy, a może zrobilibyśmy razem jakiś projekt? W normalnym życiu, gdzie ludzie jedzą ziemniaki z mizerią, tak się nie postępuje; nie pyta się nieznajomych, jak czuje się ich kuzyn, nie przychodzi błagać o pieniądze ze słynnej studni bez dna Aristovów, nie zna się obcych ludzi od zawsze na dobre i na złe.
Ale to jest bankiet.
Bankiet rządzi się innymi prawami i dlatego pijesz alkohol z tym państwem. Oni się czują wyśmienicie, są rozluźnieni, elokwentni i kochają cały świat. I ty czujesz się wyśmienicie, jesteś rozluźniony, elokwentny i kochasz cały świat. Więc dobijacie targu – oni sprzedają ci część swojej wiedzy, wszystkie te pozornie niepozorne informacje, z których równie pozornie nic nie wynika, ty z kolei dajesz im pieniądze. Wrócisz po nie za dwa, trzy, cztery miesiące, za pół roku, za rok. Nieistotne.
Wrócisz i odbierzesz wszystko z nawiązką.


Ach! Jak śmieszną poniosłem stratę!
Wiele w życiu jest śmiesznych strat.


Afryka uwodzi, by zniweczyć; jej śmiertelny urok drapieżnika omamia; choć kona, wciąż jest piękna. Zadurzył się w niej od pierwszej nocy na stygnącej pustyni, pierwszego świtu na cichej sawannie, pierwszej butelki wódki, którą porzucił
Pewnego dnia ktoś ją znajdzie i pomyśli – Aristov dotarł nawet tutaj
pod potężnym baobabem. I tak jak zauważona u umiłowanej kobiety wada jedynie podkreśla jej nieskończoną urodę, tak i ta druga strona oblicza Afryki, pogrążona w mroku, woni śmierci i cierpienia, jedynie wzmaga moc lepkiego czaru, jakim oplotła Igora. Zaczął śnić o przedwiecznej samotności w sercu jej dziczy, zmrocznie roił sobie rozpustnie ascetyczne życie na rozpalonej malaryczną gorączką ziemi. Chora miłość do niej – lśniącej i hebanowej – jest jedyną przyczyną, dla której nie wraca do domu, choć wypełnił swoje zadanie, dokonał tego, czego dokonywał od dwóch lat w całej Europie – zawarł intratną dla rodziny umowę, sprzedał kongijskim czarodziejom rosyjską wódkę, sprawił, że ze spieczonego słońcem lądu do Petersburga dotrze kolejne źródełko melodyjnych monet.
Nie lubił myśleć o sobie sprzedawca. Detalista brzmiało znacznie lepiej.
I chociaż wie, że może tu zostać, coś trzyma go w miejscu; cichy śpiew tego lądu, miarowe dudnienie afrykańskich bębnów, słońce bezlitosne jak ogień, słowa, które słyszy tylko on – mruży oczy i nie wiedzieć czemu uśmiecha się, jakby trafił na wymarzone safari.
A przecież powinien się bać. Powinien się modlić. Powinien błagać.
Powinien myśleć o krwi i liczyć uderzenia tętna.
Ponieważ przyjechał tutaj uspokajać demony.


Wstyd mi, żem się Boga nie zaparł,
gorzko mi, że nie wierzę od lat.


Nie wierzę w czas. Czas nie ma dla mnie znaczenia, popatrz tylko na Słońce. Popatrz na Słońce.
Plącze się w swojej niewierze; rozgrzana, afrykańska ziemia odbiera zmysły i przeczy logice – Goria sądzi, że to wina upału, żaru lejącego się z nieba, temperatury, przed którą nie sposób uciec. Jednak żadne omamy nie są tak realne. Żaden miraż nie przybiera postaci wielkiej, szarej, ponad tonowej bestii, która mówi – mówi kiedy byłem młodszy; mówi zabiję go; mówi polują na nas od wieków. W prostocie swego umysłu radzi sobie z pojedynczymi zdaniami, starannie omijając trudne konstrukcje. Buchorożec jest jak dziecko – kiedy zamknie oczy, mówi teraz mnie nie widzicie i jest z tą swoją filozofią szczęśliwy. Cóż go obchodzi (mówi nazywam się Batanabe, to znaczy ogień) ilość wschodów i zachodów Słońca, cóż go w ogóle obchodzą afrykańscy czarodzieje i ten bladolicy przybysz (mówi nie podchodź, nie dotykaj, to nie jest dzień mojej śmierci), który im towarzyszy? Dzieje się, co dziać się musi; magowie wiedzą, magowie rządzą, magów prawo. A czas? Czas nie istnieje.


Dar poety to głaskać i ranić,
tak, przeklęty jest jego los.


Klęczy na zakurzonym klepisku i całuje monety. Powoli przykłada do ust chłodne talarki metalu, które spijają ciepło jego warg. Dwie gliniane czary ofiarne są smoliście ciemne od skrzepłej krwi. Wokół niego, niczym osobliwe galaktyki, unoszą się małe miseczki, fiolki po dawno wypitych eliksirach, pęki barwnych piór i smutne czaszki małych zwierząt. Kadzidła kopcą czarną sadzą i zaciekle wżerają się w metalowe misy. Układa ogrzane własnym oddechem monety na podłodze, zanurza palce w naczyniu z białą glinką.
Dla mieszkańców Afryki biel jest kolorem żałoby.
Spokojnymi, pewnymi siebie ruchami rozsmarowuje na twarzy wilgotne, chłodne pocałunki gęstej mazi, a później – dłońmi zlepionymi glinką – sięga po zaciskanego pod pachą koguta. Ptak jest spokojny, nie dziobie, nie wyrywa się. W czarnych paciorkach jego oczu tkwi niemal ludzka determinacja.
On też za moment odwiedzi zaświaty. I zdaje się dobrze o tym wiedzieć.
Szszszsz... szepcze lśniące ostrze.
Krew tryska do mis, skwierczy, zmieniając otaczające go zapachy na bardziej żelaziste. Jego usta wypełnia paląca, nieznośna gorycz, wraz ze śliną dociera do gardła, przedziera się do trzewi, paraliżuje język i szczęki. Ten paraliż płynie coraz niżej, zatrzymuje się w ramionach, w sercu, w nogach – jakby ogarnął go półsen, gdzie, choć jest przytomny, nie może wykonać nawet najdrobniejszego ruchu.
Jedynie umysł ma niepokojąco swobodny, nieważki, wymykający się z ciała, aż nagle – szybko! – opuszcza go świadomość.
Jest chmurą pod rytualnym nieboskłonem. Wiatrem nad sawanną. Spiekotą pustyni. Uszami, które słyszą. Słyszą… s ł y s z ą.
Igorze – świergot, wycie, ryk, mruczenie – głosy zwierząt zlewają się w jednostajny, zrozumiały ton, brzmią jak przewalający się przez niebo grzmot – Musisz tam wrócić. Musisz wrócić i przeżyć to wszystko jeszcze raz.
Cienka linia łącząca go z rzeczywistością pęka z wibrującym brzękiem i wystrzeliwuje Igora Azarova w stronę jego najgorszego koszmaru.


Białej róży i czarnej żabie
chciałem wspólne dać piękno i głos.


Krokodyle.
Ich szarawe, brudne pyski odcięte od tułowi wpatrują się zapadłymi, wygniłymi oczami w nieswojo człowieczy, rozumny sposób. Szczerzą rzędy ostrych jak igły zębów do leżących obok łuskowatych, skurczonych w słońcu skór.
Małpy.
Hekatomby ich odciętych główek suszą się i przybierają przeraźliwe miny, uśmiechając w kierunku równie drastycznie zdekapitowanych kocich łebków poukładanych obok.
Antylopy.
Same głowy. Pogrążone w zadumie, stęsknione, z lśniącą łezką w wilgotnych oczach. Starają się nie patrzeć w stronę gładkich, pręgowanych skórek, które kiedyś zdobiły ich karki.
Lwy i lamparty.
Gniewne, niepohamowane, z wyrazem wściekłości zamarłym na pyskach.
Żyrafa.
A raczej tylko jej skóra, groteskowo rozciągnięta, jakby poddana średniowiecznemu łamaniu kołem.
Orły, sępy, sowy.
Niezdarnie wyprawione truchła, wypychane jakby w pośpiechu.
I czaszki. Czaszki.
Wszędzie czaszki – cały przekrój form i wymiarów. W pustych, ciemnych oczodołach mieszka prawda.
Memento mori, powtarzają matowe kości. Igor je słyszy.
Każdego dnia słyszy je wszystkie – i nieustannie próbuje im odpowiedzieć.


No i cóż, że się nie spełniły
te pomysły młodości mej?


Pojawił się znikąd, ze skórą lamparta narzuconą na ramiona; łeb drapieżnika wystawał mu znad prawego barku, a lśniące oczy spoglądały z wyższością. Zatrzymał się ledwie krok od krawędzi dołu, wpatrując we mnie. We mnie - mnie, mechaniczne pracującego łopatą.
Trwa noc – czarna jak atrament, afrykańska noc – i lśni w bladym świetle Księżyca hebanowa skóra mojego przyjaciela, skóra rytualnie pomazana świeżą krwią – i wiem, wiem, że on, najpotężniejszy mag joruba, jakiego znam, odważny ponad wszelkie wyobrażenie białego człowieka, zna moje zamiary. Tak, on zna mnie na wylot: wie, że duma i determinacja zastępują we mnie wszystkie emocje; on to rozumie. Przecież nie różnimy się aż tak bardzo.
Przerywam na moment nierówną walkę z afrykańską ziemią; grób musi być głęboki. Taki, by padlinożercy nie dotarli do ciała.
– Ifayemi – nie Igorze, nie Gorio, tylko Ifayemi. Ifayemi, czyli słyszący. – Chcesz wrócić do rodziny. Chcesz wrócić na swą ziemię. Dostrzegłeś w dymie utracone życie. Zapomnij o tym. Myśl o kobietach, które na ciebie czekają, o krainach, które zobaczysz, skarbach, które posiądziesz. Myśl, wróci ci apetyt.
Jesteś bardzo mądry, Samabati.
– Wiem.
Ale nie wie, że tak naprawdę nie jestem pewien, czy chcę wracać. Nauka w Akademii, kurs hodowli i tresury na Petersburskim Uniwersytecie Magicznym – w sumie trzynaście lat zmagań to dość czasu, by zrozumieć dar, którym namaścił mnie Simargł. Dość, by się z nim oswoić. I zbyt mało, aby w pełni go kontrolować. Ale w jednym Samabati ma rację. Tęsknię. Tęsknię za utraconym... czym? Domem? Rodziną? Przeszłością?
To choroba pytań, dopust niepewności, choć odpowiedź jest oczywista.
Afryka odniosła nade mną zwycięstwo. Przygniotła. Przez ostatni rok wypaliła ognistymi promieniami bezlitosnego Słońca. W moich żyłach zamiast krwi płynie sypki pył afrykańskiej gleby, pod moimi powiekami przesypuje się szorstki piasek, w sercu rogowacieje twarda glina – ale to dzięki nim wiem, że jest we mnie siła. Dzika, zwierzęca. Lamparcia.
Czuję ją. Rośnie.
Potężnieje.
Wkrótce pochłonie mnie zupełnie – a ja? Ja jej na to pozwolę.
W domu, dokąd wracam z całym swym dobytkiem.


Skoro diabły się w duszy gnieździły –
to anioły też były w niej.


Mieszkanie ma numer siedemnaście.
Nigdy nie wierzył w numerologię, ale siedemnastka to dobra liczba. Podzielna wyłącznie przez jedynkę i siebie samą – liczba pierwsza, tak o nich mówią? Poza tym suma jedynki i siódemki to osiem.
Ósemka jest cyfrą Igora, więc tak, postanowione – siedemnastka do dobra liczba.
Ktoś podchodzi do drzwi mieszkania, powoli; zatrzymuje się. Nasłuchuje. Spogląda przez wizjer.
Goria ma nadzieję, że załatwią to sprawnie. Nie lubi tracić czasu, bo czas – w myśl starej jak świat zasady – to pieniądz. I właśnie teraz gdzieś na mapie miasta jest kilkanaście osób, które myślą tylko o tym, aby dać mu swoje pieniądze. Ruble parzą w dłonie. Wypalają dziury w kieszeniach. Więc chcą się ich pozbyć jak najszybciej, jak pamiątek po zmarłych.
Ktoś po drugiej stronie otwiera w końcu drzwi z rezygnacją. Cała trójka wchodzi do środka i błyskawicznie zamyka je za sobą – Igor ostatni, cicho przekręcając klucz w zamku. Ten mężczyzna, Rodion, czeka w przedpokoju; stoi w lekkim rozkroku, jest nieogolony, z potarganymi, jasnymi włosami. Wygląda na trzydzieści lat, ale Goria wie, że ma mniej.
Goria wie wszystko o dłużnikach swojego rodu.
To trwa tylko chwilę. Misha i Arsen ruszają w jego kierunku. On się cofa, przez chwilę idzie rakiem, przyspieszając i tracąc równowagę. Dobiegają do niego. Misha uderza go w pysk, słychać głośne chrupnięcie, jakby zgnieść w pięści kilka orzechów. Nikt nie używa różdżek; zrzucanie wszystkiego ze stołu na podłogę jest bardziej teatralne, podobnie jak kopanie – przecież chodzi o dobre przedstawienie. Rodion wydaje ciche jęki, kwilenia, dopiero po chwili zaczyna krzyczeć, wyć, coś, że pomocy, coś, że przestańcie, coś jak zwykle. Igor potrafi wyciszyć te dźwięki, zignorować je jak bulgotanie w rurach.
Gdzie są pieniądze? – pyta cicho, spokojnie, jakby dopiero wyrwany ze snu. – Wiesz, że je znajdę. Wiesz, że znajdę.
Chłopak pokazuje palcem.
– Szafa, tam.
Otwiera ją. Tanie koszule. Tani garnitur. Kuferek ze szpargałami. Stare gazety. Wciśnięte w kąt równe rządki błyszczących w półmroku monet, rządki grube na cztery palce. Igor słyszy, jak chłopak dostaje jeszcze jeden cios. Ciche chrupnięcie. Usta, które wahają się pomiędzy wrzaskiem a zassaniem jak największej ilości powietrza.
Przelicza. Wzdycha.
Za mało.
Zwykle oddają za mało. Zwykle zapominają o odsetkach. Zwykle proszą o kolejny tydzień na spłatę. I zwykle go dostają.
Ale nie dzisiaj. Dzisiaj nie.
Coś, żeby wiedzieli – mówi Igor. – Najlepiej obie ręce.
Dopiero po chwili zaczyna to słyszeć: stłumione wycie, płacz, wrzask stłamszony czymś przystawionym do twarzy, poduszką albo kocem. Goria porusza się cicho; otwiera drzwi do pokoju i zanurza się w ciemności; przez chwilę słyszy coś w rodzaju pisku, z cichym wciągnięciem powietrza. Wyciąga różdżkę i rozprasza mrok w tej samej chwili, w której zza jego pleców dobiega chrupnięcie, jakby ktoś nagle rozdeptał z całej siły skorupkę kasztana, i znowu przeciągły wrzask Rodiona.
Na dwuosobowym łóżku leży dziewczyna. Ma najwyżej dwadzieścia trzy lata, obejmuje kołdrę, wpatruje się w Gorię wytrzeszczonymi oczami zgonionego zwierzęcia. Oddycha szybko, trzyma w sobie krzyk, mnóstwo krzyku, stara się, aby jak najwięcej przerażenia pochłonęła kołdra, którą zaciska w ustach.
Igor obserwuje przez chwilę, jak dziewczyna drży, zmrożona strachem, pragnąca uciec gdziekolwiek, wycofać się, ale w tym pokoju poza łóżkiem jest tylko okno, więc leży w nim jak w klatce.
Bądź dalej cicho, tak jak byłaś – mówi do niej Igor, obserwując, jak kobieta kiwa głową jakąś setkę razy w przeciągu pół minuty. – Rozumiesz, co do ciebie mówię?
Rodion zagłusza jego słowa, bo właśnie łamią mu drugą rękę, ale ona i tak dalej kiwa głową, i w końcu wypuszcza kołdrę z ust, próbuje patrzeć poza światłem różdżki, próbuje zobaczyć jego twarz; ale to Goria lepiej widzi jej sylwetkę. Pod koszulą widać wyraźny, okrągły brzuch. Jest w siódmym, być może nawet w ósmym miesiącu ciąży.
Igor wychodzi i zamyka za sobą drzwi.
Za sześćdziesiąt dni odbierze swój dług – w końcu wszystko ma swoją cenę.


Właśnie za te odmęty mej duszy,
podążając w krainę ciemną,


Są trzy rzeczy, które robią wszyscy czarodzieje w Petersburgu.
Po pierwsze, czarodzieje mówią. Mówią stanowczo za dużo. Mówią bez ładu. Mówią o sobie nawzajem, oczywiście wszystko za swoimi plecami. Mówią, kto ma długi i dlaczego tak duże. Mówią, kto ma słabe punkty, gdzie je ma, kiedy je zyskał. Mówią o tym, co inni mówią o innych. Mówią o tym, kto z kim dzieli łóżko. Kto kogo zdradził. Kto kogo zostawił. Mówią dla samego faktu mówienia i piją po to, by mówić jeszcze więcej. Jeszcze głupiej. Słowa płyną z nich wartkim strumykiem, formując się w informacje – te nieistotne i istotne. Te powszechnie wiadome i te będące tajemnicą.
Po drugie, czarodzieje w Petersburgu handlują –  w efekcie zarabiają albo krocie, albo gówno. Handlują swoją wiedzą, tym, co posiadają, i tym, czego nie posiadają. Są jak ślepe, puszczone za tropem harty. Wąchają. Szukają pieniędzy. Zarobku. Sławy. Władzy.
I sprzedają wszystko, by to osiągnąć.
Po trzecie, czarodzieje w Petersburgu piją wódkę.
Właśnie tu wchodzi Igor, cały na biało.
Wódkę piją wszyscy, ci, którzy mają na to pieniądze, i dosyć spory procent tych, którzy nie mają. Piją politycy. Gwardziści. Szlachcice. Właściciele przedsiębiorstw. Studenci. Gwiazdy estrady. Finansiści. Pisarze. Malarze. Muzycy. Dziennikarze. Alfonsi. Kurwy. Wszyscy, wszyscy bez wyjątku chlają wódkę. Nieważne, jak byłaby przefiltrowana, droga, niedostępna. Wszyscy traktują ją jak rytuał. Zna ich – ma zapisane w pamięci pół tego miasta, drugie pół tylko czeka, by tam trafić. Wie, kto jak się nazywa, z kim rozmawia, skąd bierze pieniądze, jakie ma słabości, co lubi, co budzi w nim strach, kiedy należy przestać z nim rozmawiać i czy w ogóle warto to robić. To prosta zasada: w Petersburgu każdy ma trzy najważniejsze kontakty, które występują w określonym porządku, zupełnie jak miejsca na podium. Złoto należy do osób, które kochają. Brąz do osób, z którymi właśnie sypiają.
Igor ma srebro. Dla wszystkich ludzi, którzy potrzebują pieniędzy lub alkoholu (bądź jednego i drugiego), Goria Aristov jest drugim najważniejszym kontaktem.


Chcę zabrać w ostatniej minucie
wszystkich tych, którzy będą ze mną.


Jest jedną z niewielu osób, do których się uśmiecha. Od zawsze, odkąd pamięta – od tego listopadowego dnia, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, czując, jak na jego palcu zamyka się pulchna dłoń (druga, pulchniutka zacisnęła się na sercu, odganiając z niego chłód samotności). Była drobna, niewinna, różowiutka. Była idealna. Jest idealna również dwadzieścia lat później, mało istotne, co sądzą o niej inni. Mężczyźni miękną przy niej jak pleśniejący owoc. W cudowny sposób sprawia, że przestają myśleć i zaczynają czuć.
Igor nigdy nie potępia swojej siostry. Nie pospiesza jej. Nie wygarnia żalów.
Nie potrafi – jak mógłby, skoro dzięki niej czuje się tak, jakby ktoś otumanił go zaklęciem emitującym przyjemny aromat? Jak mógłby, skoro po raz pierwszy od lat – od wszystkich rozstań spowodowanych jego podróżami – są razem? Zupełnie jak w dzieciństwie. Zupełnie jak na początku.  
– Co tu robisz? – pyta, a Igor milczy przez chwilę, bo wie, że Katja nie przyjmie nasyconej bylejakością odpowiedzi. Milczy, bo panująca między nimi cisza nigdy nie jest uciążliwa. Milczy, bo to forma kary – kary, którą musi ponieść za nieobecność w dniu, w którym cała rodzina wyparła się jego siostry.
Zszywam swoje szczęście z powrotem do kupy – odpowiada w końcu z uśmiechem.
– Podarło się?
Kompletnie. Ale da się je uratować. Trzeba tylko użyć innych nitek.
– Śniłeś mi się, wiesz? – pyta nagle. – Śniłeś mi się, że płynąłeś gdzieś łódką. Morze było ogromnie wzburzone, padało, były błyskawice, ale ty płynąłeś. Bardzo równo. Byłam całkowicie spokojna, że nic ci się nie stanie.
To bardzo ładny sen – odpowiada Igor. – Ty mi się niestety nie śniłaś. Nie mam nic w zamian. Przepraszam.
– Chcesz handlować nawet snami, Goria? – ona unosi delikatnie kąciki ust. On robi to samo, doskonale wiedząc, że wyczerpuje przy niej swoje limity uśmiechów.
Nie zamierza sprzedawać snów – przecież zawsze mierzył znacznie wyżej.



Ostatnio zmieniony przez Igor Aristov dnia Nie 22 Paź 2017, 21:24, w całości zmieniany 5 razy
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Pon 23 Paź 2017, 21:56
Здравствуйте!

Kim jesteś, Igorze? Od rodziców przejąłeś szlachetne nazwisko, a od Simargła otrzymałeś wielki dar rozmawiania ze zwierzętami. Magiczne istoty są na Twoje skinienie, podobnie można by się wydawać, że jest z ludźmi. Przecież trzymasz ich na smyczy – zarządzasz dystrybucją alkoholi i pożyczasz pieniądze, wiedząc że zwrócą Ci się z nawiązką. Zdaje się, że dobra passa na razie Cię nie opuszcza, mimo iż nie ma pewności, ile będzie trwała.

Bonusy za kartę postaci

+5
Fauna i flora (genetyka)
+5
Magia zakazana
+5
Wiedza magiczna

Jak przystało na prawdziwego Aristova – ściągasz długi, dlatego w prezencie otrzymujesz ode mnie kalkulator. Pomaga Ci nie pogubić się w Twoich obliczeniach, wyświetlając imię i nazwisko Twojego dłużnika oraz kwotę, którą jest Ci winien. Dodatkową niespodzianką dla Ciebie jest jarchuk – magiczny, sporych rozmiarów pies o czarnym namaszczeniu z terenów Słowiańszczyzny. Jest nie tylko Twoim obrońcą, ale i straszakiem na innych. Tym, co go wyróżnia od reszty to to, że jest odporny na magię zakazaną i potrafi węszyć demony i czarodziejów. Jego ugryzienie dla istot magicznych jest śmiertelne, więc jestem przekonany, że nikt nie będzie chciał z Tobą zadzierać.

Na zakończenie

Stworzona przez Ciebie karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz na start 800 punktów fabularnych do wykorzystania w punkcie Mistrza Gry. Możesz już bez przeszkód zacząć rozgrywkę na forum, lecz przed rozpoczęciem fabularnych przygód Twojej postaci prosimy o skrupulatne uzupełnienie pól w profilu. Warto również wnikliwie zapoznać się z tematami zamieszczonymi w dziale fabularnym. W razie jakichkolwiek wątpliwości, problemów lub sugestii odnośnie rozwoju naszej magicznej społeczności, zachęcamy do kontaktowania się z administracją forum. Życzymy wielu ciekawych rozgrywek w grze i przyjemnego spędzania z nami czasu!


Skocz do: