Dezső Gárdonyi
Dezső Gárdonyi
Dezső Gárdonyi
Dezső Gárdonyi Tumblr_omhh3bIEfw1qm73ogo8_250
Budapeszt, Węgry
32 lata
błękitna
neutralny
tropiciel
https://petersburg.forum.st/t1497-dezso-gardonyi#7726https://petersburg.forum.st/t1628-dezso-gardonyi#7945https://petersburg.forum.st/t1627-dezso-gardonyi#7944https://petersburg.forum.st/t1629-dezso-gardonyi#7946

Pon 15 Sty 2018, 11:17
Меня зовут
Dezső Atilla Gárdonyi


   

   DATA URODZENIA: 21.08.1967 / NAZWISKO MATKI: Drăculescu / WIEK: 32 lata
   MIEJSCE ZAMIESZKANIA: Budapeszt, Węgry / STATUS KRWI: błękitna
   STAN MAJĄTKOWY: bogaty / ZAWÓD: tropicielstwo (oswajanie lub wyłapywanie niebezpiecznych istot magicznych) / KORGORUSZ: szakal złocisty

   

   ALCHEMIA: 5 / FAUNA I FLORA: 20 / LECZNICTWO: 15 / MAGIA KREATYWNA: 5
   MAGIA ZAKAZANA: 5 / OKULTYZM: 5 / SIŁA: 30 / TRANSFIGURACJA: 5
   WIEDZA MAGICZNA: 5 / ZAKLĘCIA I UROKI: 25 / SZCZĘŚCIE: 5 / TALENT: 10

   

23 stycznia 1968, centrum Budapesztu, Węgry

_____Tragedia nocy spopieliła niemal wszystkie domy w okolicy. Ogień wtargnął w fundamenty miasta, jak barbarzyński najeźdźca. Nie znał litości. Nie potrzeba było mu otwartych ran. Przestrzeń nasyciła się czerwienią i bez tego. Jego jasne, jaskrawo-krwiste macki gasiły sztuczne światła cywilizacji. W czarnomagicznym rozruchu plądrował bez opamiętania. Dziko i gęsto. Obok strzału różdżek i twarzy przerażonych. Na przekór żywo zaangażowanej w ratunek Białej Gwardii. Nie tracił na sile. Głośne krzyki mugoli i gardłowe kwilenie dziecka magicznego – wymęczonego przez godzinny płacz – nachodziły dźwiękiem na wrogi trzask palonego drewna. Szatańska Pożoga zamykała drogę do ucieczki – łapała ofiary między pręta gorących buchów, jak w klatkę paniki. Histerii przy tym nie brakowało. Ludzie biegli na oślep, tłumnie, bezmyślnie. Pruli do przodu, jak bydło. W szaleńczej próbie przetrwania. Zastraszeni gorączką nocy i zezwierzęceni. Pchali łokcie między żebra, oczy i nogi, zadeptywali w strachu własne człowieczeństwo.  
_____A potem ucichło.
_____Nikt już nic nie mówił, był tylko ból (po stracie). Mnie dotknął bezpośrednio. Pozostawił ślad na paromiesięcznej, dziecięcej skórze. Nie pamiętam jak, a oni nie wspominają. Mówią tylko, że od tego czasu płonę. Płonę wewnętrznie. Płonę, jakbym raz jeszcze próbował zbliżyć się do ognia. Tym razem na głębokość duszy.


21 sierpnia 1975, Czarna Warownia, Węgry

]_____Chodził szybko i lekceważąco. Jakby trochę przeciw mnie, a trochę na przekór ojcu. Zawsze zabierał kawałek chłopięcej radości, którą wtedy jeszcze w sobie chowałem. Nie wiedziałem, dlaczego to robi. Nie lubiłem go. Nigdy nie podziękował za szacunek, jakim darzył go ojciec. Nie sprawił też, że dzień przebiegał lepiej – po prostu wedle kolejności, którą on ustalił. Płakałem więc, kiedy kazano mi na niego ważyć. Znów. Bo tak trzeba, bo kiedyś mi go zabraknie. Ponoć. Prosiłem, żeby przestał. Żeby nie uciekał. Ten jeden raz stanął i pozwolił mi bawić się o kilkanaście minut dłużej. Tak normalnie, jak dziecku. Chciałem, aby posłuchał. Nie zrobił tego. Czas był nieubłagalny.
_____— Tato, nie mogę…
_____Tego dnia topór ciążył w dłoni wyjątkowo mocno. Gdy Tivadar Młodszy stał wyprostowany, gotowy do następnej szarży, ja wręcz przeciwnie, nosiłem się z zamiarem ukrócenia męki. Nie potrafiłem dłużej. Mięśnie rąk drżały niebezpiecznie od siłowego wysiłku, pot lał się strumieniem, aż po lędźwie. Plecy w naprężeniu eksponowały szerokość wątłych jeszcze ramion. Krew na przegubie, ta od świeżo zadanej rany, w zetknięciu z opadającym po defensywie pyłem, przybrała kolor zgniłej wiśni.
_____Czekałem aż powie „już”. Ale zwyczajem wielkiego wojownika, nic się nie odzywał. Wpatrzony w siłę starszego brata, zdawał się mnie nie zauważać. Ja sam, z twarzą przy namokłej glebie, niknąłem między kosmykami ciemnych włosów. Tylko ręka pozostawała w alercie, wznosząc ciężką, goblińskiej stal. Sążnisty deszcz moczył dziecięcą skórę, ochładzając nieprzyjemnie toporzysko pod palcami. Pamiętam to dokładnie. Czułem wstyd i gniew za każdym razem, gdy opuszczałem uchwyt po przegranej.
_____— Nie starasz się — mówił z tą samą dosadnością, co zwykle. — Przećwicz to jeszcze raz...
_____— NIE CHCĘ!
_____Krzyk niecierpliwości siedmiolatka rozbił wszelkie myśli, ale to ręka, poruszona gwałtem w akcie złości, odpowiadała za grzmotnięcie ostrza. Wymierzone żeleźcem w skałę, rzuciło kantem iskry. Dalej nie było już nic. Nie było mnie. Tam.
_____Przynajmniej do końca dnia.


3 marca 1978, Czarna Warownia, Węgry

_____W tamtym czasie myślałem, że jedną z zalet niedostosowania się do modelu rodziny Gárdonyi jest swoboda wymyślania samego siebie. Mogłem robić to otwarcie – byli zbyt rośli, by móc pomieścić w tym wizerunku mnie. Z drugiej strony we mnie wewnętrzna siła rosła za szybko, by móc ją zignorować. Podświadomie szukałem więc drogi do jej odpowiedniego wyeksponowania. Nie od początku mi to wychodziło. Kiedy oni uchodzili za śmiałych i postawnych, mnie przypisywano rolę „zabarwieńca”. Byli biali jak łza – idealni wojownicy magicznych starć – ja sprytem i temperamentem wyrównywałem obraz do szarości. W rzeczywistości, im lepiej poznawałem życie, tym lepiej rozumiałem, że to, co kiedyś nazywałem upragnioną wolnością, miało niewiele z tym wspólnego. Było raczej koniecznością. Bywały momenty, w których dobre chęci nie wystarczały. Świat stawał okoniem, nakazując knowanie. To w takich chwilach do głosu dochodziłem prawdziwie niezgorszy ja.
_____— Ja już nie wiem co z nim zrobić. W jego wieku nawet przez myśl mi nie przeszło, by walczyć w ten sposób! — utyskiwał — Do czegoś, na Merlina, ma ten łuk i szpadę!
_____Zaglądając z cienia przez szczeble poręczy, nigdy nie widziałem jego twarzy. Co nie umniejszało próbom prześledzenia sytuacji. Musiałem wiedzieć. Co jakiś czas z półpiętra migotała przy tym postać matki. Nerwowo poruszała się między kątami salonu. Stuk-stuk… stuk… obcas dźwięczał nieregularnie o drewnianą nawierzchnię, a ona niknęła za ramą drzwi z jednej strony, by w parę sekund później pojawić się z drugiej. Ojciec stawał w progu dopiero przy wyjściu.
_____— To nie jego wina. Jest drobniejszy od reszty braci, Tivadarze. Żeby nadrobić dysproporcję musiałby się nielicho zmordować (Matka zawsze mnie broniła).
_____— Powinien, Irina. Powinien...
_____Rozczarowanie ojca było najgorsze. Rozumiejąc już większość uczuć, wiedziałem, że doprowadzenie go do satysfakcji bywa trudne, i że mimo tego walczę dla niego. Opierając się na synowskiej miłości do Tivadara Starszego, braki w technice łatałem głową na karku. A i ona czasem nie domagała... To, czego nie byłem w stanie pojąć, to jego niezadowolenia ze zwycięstwa oraz moich własnych doznań tuż po. Każdorazowego ukłucia w sercu, gdy z obitą buzią, siedząc w ukryciu na półpiętrze schodów, wysłuchiwałem rodzicielskich rozmów. Dopiero później ująłem całość w słowo.
_____Porażka. Magia wpleciona w bitkę białych broni w doktrynie domu Gárdonyi nie była słuszną drogą do sukcesu.


2 grudnia 1984, Jezioro Balaton, Węgry

_____Ja wiem, że był czas, w którym wierzyłem (i powinienem wierzyć) tylko ojcu. Ale tamten to był czas, w którym dorastałem i stojąc po kolana w lodowatej wodzie, zastanawiałem się… czy jeśli nalew rodzicielskich pragnień się nie ruszy, lub nie ruszę się w nim ja, nie zastygnę w pozie, w której zamarzł lód? I czy lodowiec tak ukutej przez młodość – dyktowanej z góry – bytności nie stanie się okową dla dorosłości?
_____Mora nocy niosła dużo więcej, niż skostnienie członków. W ciemności rodziły się głęboko zakopane w umyśle, młodzieńcze fantazje – pełna ziszczeń utopia szczęśliwego rozrostu na własnych warunkach. Szczelny azyl przed nadgorliwą rzeczywistością. Przed babcinym podszeptem o walce fair play, ojcowskim nakazem męstwa z orężem w ręku. Schronienie. Tu, teraz. W głowie.
_____Świeżo opatrzona wyobraźnią myśl uknuwała wizję życia bez fizycznej dominacji, jakiej domagał się ród Gárdonyi, snuła plan działania z dala od rutyny. To był ten moment. Mój moment. Przymknąwszy oczy, chłonąłem z rozkoszą wieczorny wiatr. Wdech, wydech... natura koiła zmysły, płuca łapały powietrze, ale to świadomość wolności zdawała się być w tym najświeższa. Jakby mniej skalana. Dystans nadawał nową perspektywę. To wtedy, na łonie natury, czułem lepiej, wyraźniej. Myślałem jaśniej. W oddarciu od rodzinnych powinności, doświadczałem ulgi, uwalniałem się od ucisku cudzych oczekiwań, wiążącego życie paradoksem.
_____Masz to, Dezső. Zrób to po swojemu.


14 lipca 1987, Las Bakoński, Węgry

_____W uśpieniu, jak po sowitej uczcie drapieżników, przyroda zamierała. Dokładnie w dwóch trzecich głębokości boru, poza posuwistym dźwiękiem wędrującej wody, skroplonej obficie na obszernych liściach, nie słychać było wiele więcej. Ziemia, zroszona przez świeżo miniony opad, przyjmowała czysto-pierwotne łzy bez zająknięcia. Daleko w gruncie zasysała deszcze, mięknąc pod ich przyjacielskim dotknięciem. Potem nie było już nic. Wrażenie, jakby świat się kończył. A ja, i moje umasowione myśli, kończyły się wraz z nim. Pustka, jako wynikowa obecnego mi spokoju, żłobiła strawiony przez zmęczenie umysł. Wprawiała w stan przyjemnej stagnacji, tak odległy życiu w Petersburgu.
_____Między gęstwinami drzew życie toczyło się zupełnie innym rytmem. To wtedy wiedziałem, że kontakt z Matką Naturą popłaca. To wtedy chciałem – nawet bardziej niż zwykle – wyjść za granicę ogłady, ku dzikości fauny i flory. Na moment przed odrzuceniem czarodziejskiej tożsamości, czemu byłem bliski z każdym wieczornym tchnieniem tuż koło północy, zasypiałem. Jutro miałem urodzić się na nowo. Dziś to dziś. U końca dnia człowiekowi zawsze bliżej do natury. Kiedy więc rytualnie, w sześciu godzinach liczonych od mroku do zmierzchu, oddawałem się sennym fantazjom, nie słyszałem nic więcej poza biciem własnego serca. O tej porze dnia, cisza, jako stały egzekutor kniei, powoli i cyklicznie ściągała z łona przyrody soki żywotności. Nadchodziła noc. Ciemność zasnuwała płaszczem samotnię matecznika, ukrywała prawdę o zaczajonym w cieniu niebezpieczeństwie.
_____W trwającej bezsenności tkwiła pułapka — Leszy czaił się za rogiem, a wraz z nim posępny świst powietrza, inaczej niż zwykle, opuszczał namokłe połacie ściółki. Borowy przez moment zamierał w pozie dyżurującego, wiedziałem to – uknuwał dziki plan rozboju na każdym, kto skłonny był zaszkodzić jego terenom (ale ja, jako nie-obcy, ale też nie-swój byłem tu bezpieczny). To chytra bestia. Czuwała tuż za horyzontem, w granicach tego, co nieokiełznane. Przy tym, co niezmienne, pozostawiał przestrzeń w zawieszeniu — w zmowie z dobrochoczymi realizował ścisłą obietnicę opieki nad tym świętym miejscem. Tymczasem gęsto ścielony płaszcz zieleni, w mięsistej wilgoci, zamykał życie leśnego ostępu. Ściany roślinności chyliły się we wszystkich znanych ludziom astrologicznych kierunkach, a niebo — w pozornym uchwycie drzew – jaśniało w fazie pierwszej kwadry. To wtedy księżyc, przez ociężałość chmur, torował sobie drogę ku dobraniu. Było inaczej. Pełniej, głębiej. W miejscu jak to, rozgwieżdżone sklepienie, utkane nad głowami wędrowców, nie kłóciło się z szarugą dymu, jak w mieście. I to, z całą powagą słów, lubiłem.
_____— Ty wciąż tutaj... Dezső? — ciepło szepczący głos Leszego rozpływał się przy uchu, jak w urojeniu. A jednak. Żywym produktem rozmowy pozostawały zapachy iglic i gałęzi, które zawsze przy nim czułem. Wonie, jakie towarzyszyły mi długo po odejściu.


3 maja 1999, centrum miasta, Petersburg

_____Miasto nigdy nie było miejscem dla mnie. Petersburg, jako punkt przelotu tłumów, z podkreślonym jaskrawo charakterem trzeźwej użytkowości, nie wpisywał się w kanon doznawanego przeze mnie piękna. Był to dystrykt brudny, choć nie najbrudniejszy. Po części zaniedbany. „Zeszmatławiony” przez ząb czasu i piętno cywilizacji. A czasem przeciwnie… ciężki od pielęgnacji niesionej z ludzkich rąk, zagęszczony od fałszywych słów i krnąbrnych, nikomu potrzebnych obwieszczeń o sukcesie. Tam czas biegł naprędce. Nigdy z pulsem życia. Poruszały się czarodziejskie omnibusy, studenci na miotłach, czarownice w sukniach. Marszrutki i dywany. Serca poruszyć się nie chciały. Kamienne, jak cała metropolia, zagracały przestrzeń.
_____Byłem też ja. Sceptyczny względem miasta. Widziałem je niezmiennie i od lat w tryumfie szarości – głośna, kanciasto-chłodna materia betonowych klocków.
_____Budynki bryliły się jak kostki cukru, sczerniałe przez fabryczny oddech, gdzieniegdzie tylko odnowione. Wiek zmechanizowanej pracy i mugolskiej turystyki nikogo nie oszczędzał. Spoglądał pokątnie i z wyższością na odległe, tak miłe mi dotychczas zakątki węgierskie. Z czasem było inaczej. Gęściej, ciemniej. Demony ekonomiki zapuszczały korzenie na peryferiach, zasadzały się na ludzkiej moralności. Godne pożałowania skomercjalizowanie ducha. Widmo ludzkiej nieżyczliwości wyciągnięte do granicy absurdu. Nie lubiłem tego.
_____Kiedy jest się młodym, to, czego się nie lubi, jest dokładnie tym, czego się unika, dopiero dorosłość sprawia, że człowiek w strachu lub w rozsądku zastyga, jak w lodowcu. Wbrew potrzebie odwrotu, zatrzymuje się dokładnie w punkcie, w którym zamarzł lód. Nim więc dojrzałość złapała mnie w kleszcze stabilności, a społeczne oczekiwanie zasnuło wizję wymarzonej przyszłości, wrzący od działania, pod wymówką tropicielstwa, szukałem ukojenia. Wraz z oswajaniem zwierząt, czy niwelowaniem niebezpieczeństw działań niektórych z nich, oswajałem coś jeszcze. Kogoś jeszcze. Siebie. I niwelowałem. Działanie miasta na mnie. Raz za razem przy powrocie, w tych krótkich momentach, gdy zacieśniałem więzy handlowe lub umieszczałem stworza w rezerwacie, na nowo uczyłem się. Żyć w cywilizacji.
_____Do dziś dech natury trafia do mnie bardziej, niż podszept kochanki.

* * *

_____Środek matecznika przez lata harmonii mętnieje na cudzą obecność. A jednak. Ktoś czasami zakłóca płynącą z wolna żywotność, przerywa rutynę. Przemyka w gęstwinie myśli Borodego, penetruje przestrzeń, wynurza się na moment jako lojalny przyjaciel — adorator zagubionych zwierząt i leśnego ostępu. Mknie burzliwie przez zgliszcza nieodkrytych terenów. Charyzmą uderza w sedno, nigdy nie obnażając przy tym własnych wątpliwości. Ten protegowany przez dzicz i nierozumiany przez ucywilizowanych to Dezső Gárdonyi. Potomny dwójki błękitnokrwistych, który dawno już oddalił się od doktryn domu, zasadzając życie nie na walce z ludźmi, a na swoistym poszukiwaniu spokoju. Samotnik, obdarty ze słabości, jaką niesie ucywilizowanie. Oswobodzony z konwenansów na swoje życzenie i pod własne potrzeby – dla satysfakcji ducha.
_____Choć dziki sercem, jak wielu z nich – dobroszych – nie pasuje do tej leśnej gromady. Świadomością interdyscyplinarnych prawd i sprawnością palców na goblinowskim nożu burzy porządek wschodu i zachodu słońca, zakłóca impas historii boru. Rozrywa życie na poła natury i poła drzemiącej w nim resztki cywilizacji. Jedyny „w stadzie”, z konieczności buduje przyszłość w pojedynkę. Wciąż coś dużego lub komuś wielkiemu udowadnia.
_____Czuwa. W złości i w strachu powściąga emocje. Czasami zapija obawy narkotyzującym wyciągiem z wawrzynu, często wykorzystuje siłę mięśni i skuteczność magii do walki ze zwierzyną. Ostatecznie... strawiony przez samotność ląduje między wilgotne uda kobiet rosyjskich, rozochoconych nienaturalnie śniadym, umięśnionym ciałem. Lub pręży je dumnie w pojedynku czarodziejów.
_____Skłonny do ryzyka i żądny wyzwań osiada w miejscu tam, gdzie zmienna nigdy nie da ująć się w całości. Gdzieś przy końcu, po prostu jest.
_____Stoi. W nagości. Mówi. Bez tabu. Żąda. Zaciekle.
   


Ostatnio zmieniony przez Dezső Gárdonyi dnia Wto 12 Lut 2019, 18:28, w całości zmieniany 9 razy
Mistrz Gry
Mistrz Gry

Pią 19 Sty 2018, 18:11
Здравствуйте!

Żądali do Ciebie zbyt wiele. Żądania te formułując w sposób, który nie przyniósł rezultatów, jakie oczekiwali. Czasem wystarczy przecież spojrzeć na problem z innej perspektywy, by znaleźć jego właściwe rozwiązanie, a oni nieustannie brnęli w zaparte, co sprawiło, że zamiast w walce, odnalazłeś się wśród natury, w tropicielstwie, a może w przyszłości – również w oswajaniu tych zwierząt, do których całej reszcie brakowało serca i odpowiedniego podejścia. W końcu jesteś przecież trochę jak one, nikt nie zrozumie ich lepiej niż Ty.

Bonusy za kartę postaci

+5
Lecznictwo
+5
Magia zakazana

Od przeszłości i rodziny nigdy nie jest łatwo uciec. Tobie przypomina o nich nóż z goblińskiej stali, niebywale wytrzymały i tak ostry, że jest w stanie przeciąć nawet magicznie wytworzone więzy i bariery. Otrzymujesz ode mnie też sieć z wplecioną sierścią almy, która doskonale nadaje się do chwytania niebezpiecznych stworzeń. Gdy ją nosisz, wydaje się być lekka, jednak po zarzuceniu jej na stworzenie, staje się na tyle ciężka, by Twoja ofiara nie mogła się spod niej wydostać. Jest również wyjątkowo trwała: trudno ją uszkodzić, zaś w kontakcie z nią wszystkie magiczne stworzenia na pięć minut tracą swoje wyjątkowe zdolności.

Na zakończenie

Stworzona przez Ciebie karta postaci została zaakceptowana, w związku z czym otrzymujesz na start 800 punktów fabularnych do wykorzystania w punkcie Mistrza Gry. Możesz już bez przeszkód zacząć rozgrywkę na forum, lecz przed rozpoczęciem fabularnych przygód Twojej postaci prosimy o skrupulatne uzupełnienie pól w profilu. Warto również wnikliwie zapoznać się z tematami zamieszczonymi w dziale fabularnym. W razie jakichkolwiek wątpliwości, problemów lub sugestii odnośnie rozwoju naszej magicznej społeczności, zachęcamy do kontaktowania się z administracją forum. Życzymy wielu ciekawych rozgrywek w grze i przyjemnego spędzania z nami czasu!

Skocz do: