Tak naprawdę miała na imię Konstancja, ale Oleg nie pamiętał, by ojciec kiedykolwiek zwracał się do matki inaczej, jak
Haniu. Hanna to było to drugie, lubiane imię i to, które nie wiadomo kiedy stało się jedynym funkcjonującym. To znaczy - Oleg nie wiedział. I nie był pewien, czy wiedziała, czy pamiętała to jego matka. Ona w ogóle wielu rzeczy nie zapamiętywała, do wielu nie przykładała wagi.
Tak jak do okoliczności poznania Matveia Naryshkina. Pierwszej randki. Pierwszego pocałunku. Do ślubu i wspólnego życia.
I do niego, Olega, też.
Od siódmego roku życia wychowywał go ojciec i, wbrew wszelkim złowróżbnym komentarzom, wyprowadził go na ludzi. Tak w każdym razie mówią. Brak matki nie przeszedł bez echa, dorastający Naryshkin długo za nią tęsknił - szczerze mówiąc, wciąż z tęsknoty się nie wyleczył - nigdy jednak nie powiedział na nią złego słowa. Po prostu nie miał takiego wzorca. Matvei przecież zawsze próbował ją usprawiedliwić, a jeśli nie usprawiedliwić, to przynajmniej zrozumieć. Gdy Oleg sięgnął wieku lat nastu, gdy zaczął więcej rozumieć i wyrabiać sobie własne zdanie, ojciec wciąż dbał o to, by nie zrzucał winy na całe zło na Hanię. Na Konstancję.
Ona miała po prostu swoje wyobrażenie świata, mówił.
Kochała cię, tylko nie do końca rozumiała, czym ta miłość jest, powtarzał. Oleg pytał wtedy, co z nim. Czy jego, Matveia, również kochała. Na to ojciec nigdy nie odpowiadał.
Młody Naryshkin nigdy na swoje dzieciństwo nie narzekał. Nie widział - nie miał powodu. Nie było mu przecież źle. Miał dobry dom, nawet, jeśli czasem brakowało pieniędzy. Miał kochającego ojca, który jak lew wyrywał życiu wszystko co najlepsze dla niego, swego pierworodnego, swego jedynego. Znajomych nie miał, bo nie umiał ich zdobywać - nie takich, których faktycznie miałby blisko. Kogoś poznał w szkole, kogoś potem na uczelni, niewiele z tego przetrwało. Oleg nie umiał w relacje międzyludzkie. Chyba nadal średnio to potrafi. Z nieśmiałości wyrósł tylko częściowo, pewności nabrał na tyle, by nie dać sobie wejść na głowę. Wciąż jednak ludzi się obawia. Wejście w nieznane środowisko wciąż go przeraża, nawet, jeśli potrafi się z tym lepiej kryć.
Odpoczywał i nadal odpoczywa wśród książek. Swego czasu mogły być to książki byle jakie, zaczytywał się we wszystkim, co wpadło mu w ręce. Teraz jest bardziej wybredny, bo czasu ma mniej niż za swej młodości. Ostatecznie chcąc być tym, kim jest - cenionym uzdrowicielem, specjalistą od zatruć, wreszcie również zastępcą ordynatora oddziału szpitalnego dobę zawsze miał za krótką. Zawsze było czego się uczyć, zawsze w czymś można było być lepszym.
Gdzieś w tym wszystkim znalazł się czas na miłość jego życia i córkę. Gdzieś w całej tej gonitwie okazało się, że do ogniska domowego wraca się lepiej niż do pustego mieszkania, i że to
lepiej jest także wtedy, gdy z boku słyszy się niepochlebne komentarze. Bo gdy zadajesz się z dziewczyną z elit samemu będąc ledwie jednym z wielu - zdolnym, ale iluż takich żyje w Rosji? - komentarzy takich masz na pęczki. Nawet, jeśli zapracujesz na jakąś sympatię, zwykle wciąż jesteś niewystarczający. Nawet, jeśli trochę cię lubią, wciąż mógłbyś być kimś innym.
To czasem bolało. Czasem boli nadal. Nad tym bólem trudno jednak zastanawiać się teraz, gdy tak wiele się popsuło.
Wpadł. Wpadł w jednej z tych śmiesznych łapanek łowców czarodziejów, zorganizowanej - o ironio - przez jego szkolnego kolegę. Widywali się na korytarzach akademii. Uczestniczyli w tych samych zajęciach dodatkowych.
Potem jeden sprzedał drugiego.
Oleg nie zniknął z życia. Nie mógł - za bardzo rzuciłoby się w oczy, gdyby tak po prostu wyparował. Choć czasem wciąż to do niego nie docierało, choć wciąż czasem się dziwił - znaczył zbyt wiele dla wielu osób. Był cenionym specjalistą. Był facetem. Był ojcem. Nie można było tak po prostu zamknąć go w piwnicy i liczyć na to, że nikt się nie zorientuje.
Umówmy się jednak - to nie byłoby też najlepsze rozwiązanie. Ostatecznie był zdolny. Ostatecznie zdążył już pozyskać jakieś znajomości.
Został sprzedany w ręce, które potrafiły to docenić. Co to zmieniło? Cóż, dorobił się tatuażu. Hodowlanego znamienia wypalonego na lewym boku powyżej biodra. To zresztą było coś więcej niż zwykły symbol przynależności. Ten znak go blokował. Nie na co dzień - jakim byłby uzdrowicielem, gdyby nie mógł używać magii? Nie, na co dzień znamię nie ingerowało. Powstrzymywało go tylko wtedy, gdy chciał sięgnąć po swe zdolności w towarzystwie nowych panów. I gdy chciał mówić. Słowa szybko uciekały, gdy chciał poruszyć temat swych właścicieli.
Dolores Franco, parszywa, cwana suko.Nadal pracuje. Nadal jest ojcem. Tylko ślub powoli przestał planować. I przyszłość zaczął rozważać bez swej kobiety i bez swej małej księżniczki. Bo jakże mógłby inaczej? Nie zniknął jeszcze z ich życia, choć pewnie dawno powinien.
W ogóle powinien zniknąć, a nie płaszczyć się i być na zawołanie rodzeństwa Franco jak wierny pies. Tak byłoby lepiej. Jakby miał jaja, to tak by zrobił. Zniknął. Przypadkiem zatruł się w szpitalnej pracowni lub może potknął na skraju jednego z mostów.
Nie zniknął. Jeszcze nie.