Uzdrowiciele doradzili jej zagłębienie się w sobie, żeby się odnalazła, jak to określił ordynator psychiatrii. Oczywiście polegała na jego autorytecie, bogowie całe życie na nich polegała i nie zamierzała tego zmieniać oraz szanowała magopsychiatrię, choć nie zdecydowała się na nią. Łatwiej składać kości. Jednak nie była zagubiona, leżała w izolatce z dziurą w żebrach i skowytem w głowie. Mimo wszystko kartkowała niekończący się brulion, który dostała jeszcze przed Akademią od rodziców. Zszarzała okładka z zielonym zarysem bzu i obleczony cienkim materiałem gruby grzbiet, gdy się go otworzy, okazuje się być jeszcze bardziej obszerny. Strony są zapełnione jej metodycznymi notatkami - tytuły książek, spis podręczników, nazwy roślin, które miała sprawdzić w opasłych kompendiach, ułożenie gwiazd na brudno, zanim naniosła na mapę nieba, fragmenty wykładów, czasem cytat, jeszcze rzadziej wpis natury obyczajowej. Jej najbardziej osobisty dziennik zapisany zmieniającym się na przestrzeni kilkunastu lat charakterem pisma, był słabym materiałem do introspekcji.
"Babcia powtarzała, że smutni znajomi są nie do zniesienia. Wzięłam sobie te słowa do serca. Z perspektywy czasu trochę za mocno i łatwowiernie, znaczy tak mówi każdy z rodziny, od dziadka, przez wuja Tamaza, który moim zdaniem za często degustuje nasze wina, ale jak powiedziałam to głośno, to mi się oberwało."
Oczy jej się ześlizgują na pościel szpitalną, w Mungu przedkładali praktyczne zastosowanie nad estetyką, w Hotynce mieli ładniejszą (na co kompletnie nie zwracała uwagi będąc na stażu). Nie kończy czytać, bo wie, że dalej wyrzeka na własną nastoletnią szczerość, naiwność, interesownych rówieśników, którzy traktowali ją jako maszynkę do esejów i prac domowych. A i to silne przekonanie, prawie mania, że na przekór każdemu zostanie uzdrowicielką. No cóż, została, uczyła się obsesyjnie, najpierw odroczyła w czasie kontrakt małżeński, potem nawet całkiem go wygasiła, choć to bardziej zasługa gruzińskiego wyjścia ze Starszyzny. Wzrok ucieka od jej siedemnastoletnich wynurzeń, bo się tak mało zmieniła, będzie najbardziej żałosnym wilkołakiem w historii. Mogła się przynajmniej pośmiać (babciu, możesz być dumna).
Po ukończeniu nauki udało jej się dostać na stypendium do Anglii, na całe dwa lata, to była taka szansa. Wewnętrzne sprawy brytyjskich czarodziejów były mocno pogmatwane dla niej, ale praca na oddziale ratunkowym dostarczała mnóstwa wyzwań, powinna to zapisać w brulionie. Z pewnością, gdy jej tożsamość pochłoną pierwotne instynkty, to na pewno pomoże.
Aż w połowie pobytu doszło do incydentu. Kiedy sytuacja bardzo się już spaprała, a wojna domowa stała się rzeczywistością, sformowano terenowe grupy uzdrowicieli, bo tracili zbyt dużo czasu na izbie na odsiewanie trupów i prawie na pewno trupów w najbliższej przyszłości, od ludzi, dla których zaryzykują kilkunastogodzinną akcją ratunkową. Medycyna urazowa jest praktyczna, jak Tsisiowe monotonne ubrania, gdy już zdecydowała się porzucić wzory i kwiaty.
Od kiedy wypłynęły adresy i nazwiska uczniów mugolskiego pochodzenia wielokrotnie zjawiali się w takich zwyczajnych domach wypełnionych dziwacznymi sprzętami. Greyback ze swoimi wilkami szczególnie upatrzyli sobie ten sposób na zastraszanie. Było to już którejś z kolei wyjście w teren, bez nerwowego oglądania się przez ramię przy najlżejszym szmerze i gdy każde pobojowisko stawało się upiornie znajome. Rutyna. Zespół, do którego należała, musiał przybyć krótko po ataku, aurorzy, którzy ich wezwali nie zdążyli jeszcze sprawdzić terenu. Napastnicy wrócili. Wynik: trzy trupy na miejscu, cztery pogryzione, godzinę później było już cztery do trzech - w klinice zmarła Meera wskutek odniesionych ran. Tsisia była trzy drętwoty od śmierci, wilkołak zamiast rozszarpać jej brzuch, przejechał zębami po żebrach. Nawet wtedy jej koledzy, teraz jej lekarze nie przesądzali skutków wypadku, typowa uzdrowicielska żyłka do hazardu. Diagnoza nie zostanie postawiona, póki nie postanowi się potwierdzić co najmniej dwukrotnie.
Żadne książki, relacje czy naukowe opracowania nie były w stanie przygotować ją na zmianę. Przebudziły się instynkty i odczucia, o których posiadanie siebie nie podejrzewała. Jak zwykle nerwowo szukała odpowiedzi w wiedzy innych, ale tym razem musiała liczyć na siebie samą, choć żadne dzienniki i stare wspomnienia w tym by jej nie pomogły. Tresura i oswojenie oraz litry eliksirów, które na równi znieczulały i otępiały musiały wystarczyć.
Po wykurowaniu się, stypendium dokończyła, bo rozpaczliwie brakowało im ludzi. Wyostrzone zmysły ułatwiły jej pracę, ale krew pozostała problemem, jej zapach budzi sierść pod jej skórą, zaciska pięść, aż paznokcie odciskają się w skórze, moment bezruchu, zapach macierzanki, rozmarynu, lukrecji i kadzidła przywraca Tsisię z powrotem do limonkowej szaty i pacjenta, nie posiłku, to może powinna sobie zanotować. Z czasem reakcja powszednieje, ale nie mija.
Jej angielski opiekun wystawił bardzo pochlebne referencje z całą polityczną poprawnością omijając futrzany problem. Wróciła do Hotynki, Vankeev zgodził się na jej pracę, ale to już zasługa wuja Tamaza, w końcu Sarnei to jego szwagier, a ze szwagrem trzeba się napić, tym bardziej, gdy ten ma problemy z trzustką, bo widać sprawa jest ważna, jak się ryzykuje z tą trzustką. Tsisia nie zamierza w związku z tym z wujem rozmawiać na temat stanu zdrowia jego i swojego, minimalnie się zmieniła przez dekadę.