Zimno. Gorąco?
Telepię się w febrycznym szale. Chłód spętał mi oddech.
Ogień kąsa wyciągnięte rozpaczliwie dłonie. Ktoś z trudem odciąga mnie od majestatu pęczniejącego żaru. Stos gorzeje czerwienią krwi. Zwęglone płaty skóry obracają się w proch, jeden oddech wiatru, nie ma Cię. Czarne Słońce w zenicie, Twoje życie w nadirze.
Matko, czy to Twoja śmierć?
Nie krzyczę gniewem. Gniew jest niemy. Stoi obok mnie. Patrzy. Drugi oddech wiatru, to
oni krzyczą. Bruja brzmi jak stygmat pogardy. Wyrok. Żyłaś jak człowiek, a umierasz jako wiedźma, nienawiścią wypisali Twoje imię – świeci zgłoskami niespalonego metalu.
Pierwsze promienie Czarnego Słońca splątują się nierozerwalnie z moją historią.
Zimno.
Jest tak, jakby moje myśli kostniały, jakby pokrywał je szron, skuwał lodem – jeden gwałtowniejszy ruch, nadkruszą się już na zawsze. Boję się poruszyć. Oczy tylko mam szeroko otwarte, chłoną każdy Twój gest – każde drgnienie źrenic, pulsacyjny powidok nienamacalnej obecności w mojej głowie.
Nie gubisz się w labiryncie wspomnień – przedzierasz się przez nie zbyt pewnie, jakbyś wiedział już, gdzie znajdziesz to, czego tak zapamiętale szukasz.
Pajęczyna ciarek oblepia moje ciało. Chcę zderzyć Cię z gąszczem ściany, którego nie będziesz w stanie pokonać – który pokona Ciebie, da mi chwilę czasu na zachachmęcenie myśli, stworzenie wiarygodnego duplikatu. Ale to nie jest jeszcze ten etap, wciąż nie potrafię nagiąć swego własnego umysłu, by poddał się mojej woli (jak mam więc zrobić to z tymi nienależącymi do mnie; jak robisz to Ty?).
Gorąco.
Szorstka dłoń na policzku, tłumisz impet uderzenia w ostatniej chwili, ledwie dotykasz moją skórę, a płonie przecież żywym ogniem.
Wiesz już, że znowu tam byłam; część dla mnie bolesna, tablica dla nich chwalebna – Czarne Słońce roztacza opiekę nad ludem Meksyku, godność matki, niegodna nawet tego, żeby kamień zapamiętał również jej imię – tyle z niej zostało.
Ciepło.
Ziemia pęka. Cała nasza droga pokryta jest pręgami rys. Wciąż uciekamy. Wyrzekasz się magii - wykorzenili ją z Ciebie tak szybko, wystarczył tylko ogień w jej oczach, żeby Cię złamać. Boisz się, że nas - mnie - też to czeka? Mistyczny artefakt odciskający się na włóknach skóry? A może żarliwy pocałunek oczyszczających płomieni?
Kim
oni są, żebyśmy korzyli się u ich stóp?
Zimno.
Znowu mi zimno.
Skostniałe palce nachylam, rozginam, zaciskam w pięść - nie ma już Twojej wszędobylskiej, przytłaczającej obecności, zaczynam rozumieć - warstwa po warstwie, wiązka myśli po wiązce myśli; tkam srebrzystymi, grubymi nićmi wizualne kłamstwa. Posągowa figura zakleszczona w karykaturalnie przygarbionym zewnętrzu wewnętrznej walki.
Pokaż mi, tato, naucz mnie, jak zawłaszczyć sobie czyjeś myśli - czy to wystarczy, żeby zrozumieć drugiego człowieka (rozbebeszony umysł na moją chwilową własność)? Czy to wystarczy, żeby zrozumieć Ciebie (dlaczego o magii mogę jedynie szeptać w swojej głowie, czemu zaklęcia ćwiczę w klaustrofobii piwnicznej nory)?
Ciepło.
Nie wierzę w piekło abstrakcyjnie odległe, smażymy się w nim na Ziemi; cienie umarłej adolescencji giną za mgłą czasu. Ojcze, nie umiem wybaczać. A wiem już wszystko.
Zimno.
Wonne smugi kadzideł orbitują wokół Twojej twarzy, nieprzytomnie miarowo ospałej. Zatrzymuję czas - tak, jak mnie nauczyłeś, możesz być dumny; cichy szept prowadzi Cię wprost do odległych lat. Prowadzi nas - do niej. Kryształ kołuje w feerii skrzących refleksów wspomnień. Jedno szarpnięcie nieważkiego łańcuszka - i mogę być pewna, że to już, teraz.
Rzucam się na głęboką wodę, tafla myśli twardsza jest niż kamień, ledwie się przez nią przedzieram - nawet w hipnotycznym transie strzeżesz ich wszystkich zawzięcie.
Po co? Chcę przecież tylko zrozumieć - czemu w nieustannej cyrkulacji przestrzeni nie towarzyszy nam
ona. Czemu zostawiłeś ją Słońcu na pożarcie ogniem.
I już wiem - ale wciąż nie rozumiem; wiem - rozumiem mniej niż wcześniej.
Papo, dzisiaj i Ty dla mnie umarłeś.
Zimno.
Spokój skuty chłodem.
Szamoczę się w kłamstwach - taka jestem przerażona, taka rozdarta, taka
nawrócona. Zmuszona byłam do praktykowania plugawej magii - nie chcę mieć z nią przecież nic wspólnego, dajcie mi nowe życie, wskażcie właściwą drogę, prowadźcie w stronę czerni światła. To
on, to wszystko jego tylko wina.
Nie wierzą mi. Pewnie nigdy w pełni nie uwierzą.
Ale nie mogą mi niczego zarzucić - na słonecznej tarczy wypalam swój wzrok, bez zająknięcia pozwalam na dyrygowanie swoim życiem. Nieznacznie przybliżam się do epicentrum samozwańczych bogów, kiedyś znajdę się niebezpiecznie blisko.
Piętno zdążyło się już dawno temu zagoić - niewielka część tych najmniej przydatnych umiejętności została mi odebrana, pozostałe - większe dobro miewa swoją cenę, którą nawet oni muszą zapłacić - wykorzystuję na co dzień.
Rozdzieram umysły podejrzanych; kojącą melodią głosu snuję senne miraże, z plątaniny kryształowych przebłysków wydzierając odbicia przeszłości; wszystkie te, które mogą się przydać - Czarnemu Słońcu.
Które ostatecznie przydadzą się mnie; może w tym akurat mają rację, może czasem warto zapłacić najwyższą cenę w imię czegoś
ważniejszego.
Ciepło.
Dłoń peregrynuje sennie po podbrzuszu.
Jedno małe serce noszę pod tym większym, swoim – świadomie piąty dzień, nieświadomie miesiąc i trzy tygodnie.
Zegar zaczyna odmierzać czas, nie mam go zbyt wiele - nie pozwolę, by i jego historia została naznaczona piętnem Czarnego Słońca.
Niech nadejdzie noc, stłamsi czarny żar solarnego ognia.
A jeśli i noc mnie zawiedzie, słońce zgaszę sama.
Myślisz, że to wystarczy?
Że po nocy przyjdzie nowy dzień?