I will speak daggers,
but use none
białe
noce
Łuna szarzysta, biała noc w pełni – widno, jasność wdziera się przez ciężkie pajęczyny kotar. On z zamkniętymi oczami czeka, aż miarowe oddechy staną się jednością; dopiero wtedy rozpocznie swój koncert wbrew boskim prawom szabasu.
Przeciska się przez niedomknięte okno na spadzisty dach kamienicy ukrytej na jednej z petersburskich wysp. Odarte ze strun skrzypce (kara za pogwałcenie świętych reguł) śpiewają w jego umyśle zamkniętym w ciemnym futerale, zbyt odmiennym od rzeczywistości, w której utknęła jego rodzina, by mógł się przy nich kiedyś otworzyć – pozwolić im zrozumieć, kim stał się, wyrażając zgodę na naznaczenie siebie magią. Oczy jak łupiny światła – gasną, powieki odgradzają go od całego świata. Smyczek przecina powietrze, tańczy na pięciolinii wiatru.
Sonata usnuta nutami wyobraźni nigdy nie wybrzmi poza jego myślami – chyba już wtedy zdawał sobie z tego sprawę.
On, skrzypek na dachu, uwięziony w kompozycji, w której nie potrafił się odnaleźć. Na pograniczu dwóch światów lawirował jak na rozciągniętej nad przepaścią linie; wiedział, że ostatni rok w Akademii to najwyższy czas na to, żeby zapomnieć o swojej przeszłości. Pęczniejący w nim zalążek magii wystarczył, by butwiejące korzenie zaczęły przypominać wiążące go sidła (a nie oparcie na gruncie adolescencji).
Chuderlawe napięstki zastygają w bezruchu. Melodia urywa się. Przeszłość zasnuwa się w bielmie jego przyszłych niedopowiedzeń, półsłówek, okrągłych kłamstw. Nikt nie dowie się, że to miejsce go wychowało. Że ci ludzie byli mu domem. Ostoją. On sam o nich zapomni – sentymentalne żłobienia na psychice jedynie ją nadkruszają, prawda?
(nie zapomnisz, Ryvkin,
melodia białych nocy nie przestanie grać Ci w duszy
- a oni ciążyć na sumieniu)
czarne
dni
Gabinet rozświetlony przez kapryśny płomień z lewitującego nad stertą papierzysk słoika. Środek dnia w kanciapie bez okien na świat; głowa opada na zagracone biurko, szkielet najnowszego felietonu nasiąka atramentową krwią – ktoś łomocze do drzwi, a on podrywa się w jednej chwili, nieprzytomnym wzrokiem nadzorując sekwencję przytomnych ruchów – najpierw notatki zagarnia do otwartej chwilę wcześniej szuflady, potem różdżką doprowadza ten chaos do względnego porządku; przeciągłe
zapraszam, panie Jarnovich w akompaniamencie przezornego schowania przedłużenia dłoni w rękawie przesadnie eleganckiej koszuli, kontrastującej z pozostawiającymi wiele do życzenia warunkami, w których przyszło mu pracować. To już drugi miesiąc od momentu, w którym po interwencji starego Vankeeva zakończył się proces pozbawiający go praw do wykonywania zawodu.
Ci sami ludzie, z którymi konszachtował, w białych rękawiczkach zacierając ślady popełnianych przez nich czynów plamiących szeroko pojętą moralność, niegdyś z wyrachowanym uśmiechem płacący mu sowicie, dziś mijali go bez słowa, tak jakby nigdy nie orbitował wokół problemów Starszyzny, nigdy nie był ich windykatorem milczenia.
Popadł w niełaskę jednego z nich – to wystarczyło, by wyklęło go całe środowisko dynastycznego mikrokosmosu (snobistycznego półświatka, dla niego w tamtym momencie urastającego do rangi całego świata), podważając nie tyle jego kompetencje, co wierność ich sprawie; szafując oskarżeniami z pogranicza gróźb, przypominających mu, że wszystko to, co wie, obciąża również jego.
Nauczył się wtedy, że z niezachwianą stanowczością stawia wyżej wiwisekcję brutalnej szczerości niż ornamentowane wypolerowanymi słowami kłamstwa na tyłach galerii dusz (która nawet nie istnieje).
Nie przeszkadza mu to jednak poruszać w cieniu półprawd, pomagając tym, którzy za uszami mają sporo – lecz przynajmniej nie udają w blasku fałszywego wizerunku, że jest inaczej. Oni też zdają się niewiele sobie robić z faktu, że udziela im porad nielegalnie.
Powoli postępuje proces zmian. Jego nazwisko już nigdy nie pojawi się w
Tylko Prawdzie (trzeciej prawdzie tischnerowskiej), zamiast tego najpierw skryte pod pseudonimem, a niewiele czasu później - w pełnym, buńczucznym negliżu - znajdzie się pod uszczypliwymi felietonami, komentującymi kondycję Starszyzny i ich najnowsze poczynania. Jego twarz, natomiast, z początku jedynie skryta w szarej masie raskolniczych szeregów, z czasem stanie się co najmniej mgliście rozpoznawalna. Nadejdzie dzień, w którym zabierze głos w sprawie coraz ważniejszej dla niego samego.
(czas najwyższy, Ryvkin,
dysharmonia czarnych dni samozwańczych łowców czarownic
i reżimu tych, którym wydaje się, że należy im się wszystko
zupełnie wszystko - z racji pochodzenia
to chyba dobry moment na wkład nieco większy
choć odrobinę większy niż kąsanie jadem inkaustu
na pergaminie sputnikowych felietonów)