Fascynujące jest jak w ułamku sekundy zmienić się może czyjeś życie – i jak świat, niewzruszony, pozostaje taki sam.
Odkąd pamiętasz, mówiono, że nie ma na świecie ludzi złych – są tylko ci niezrozumiani. Powtarzałeś to sobie za każdym razem, kiedy kładłeś się spać pod gołym niebem lub po kryjomu wracałeś do domu, przechodząc po starym, skrzypiącym linoleum i wchodząc, po absurdalnie stromych schodach, na strych. Dzisiaj już dawno w to nie wierzysz – w to i w wiele innych rzeczy. „Świat ci wybaczy, Tyoma” Irina spogląda ci w oczy, lecz nawet ona nie jest w stanie utrzymać tego kontaktu zbyt długo.
Śmiech dawno zamarł pod łóżkiem, nocą skoczył do gardła wszystkim innym emocjom i teraz pozostała po tobie tylko płaska linia. Przykładasz palce do szyi, jakbyś chciał upewnić się, że wciąż żyjesz, rozpoznajesz charakterystyczne pulsowanie gorączkowo bijącego serca. Spoglądasz na swoje dłonie, czyste, lecz wciąż zbrukane krwią, lepkie, od ciężaru popełnionej zbrodni.
Zamykasz oczy. Na wysokości parunastu metrów, pomiędzy szczytami rozległego Kaukazu, w dole rozciągają się rozległe obszary wyżyn i lasów. Jeszcze dwa, może trzy miesiące i wszystko zostanie zasypane śniegiem. Mniej więcej w listopadzie można odliczać na palcach dni. Na szczycie góry Elbrus, byłeś ponad światem, który zawsze brał twoje wyczyny za rozmyślne poszukiwanie śmierci. Wspominasz wierzchołki nadmorskich stromizn i ich koronkowe cyple, pamiętasz, jak w czasie burzy, kiedy białe pióropusze fal waliły o brzeg, przemoczony, mimo deszczu, z dziką radością przyglądałeś się spektaklowi, którego widok napełniał duszę ezoteryczną satysfakcją.
Do teraźniejszości za każdym razem wraca się inaczej. Tym razem metaforycznie posypałeś głowę popiołem, jak syn marnotrawny, który przybył do domu, lecz nie jest ani lepszy, ani mądrzejszy, ani bardziej ugodowy. Matka mówiła, że ojciec był chory. Opowiadała o jego szaleństwie, atakach furii i chorobliwym podenerwowaniu. Jej twarz przybierała wówczas morowy odcień, lecz chwilę później znowu się rozjaśniała, kobieta spoglądała na ciebie swoimi błękitnymi oczami, przepełniona zaufaniem i arbitralnym przeświadczeniem, że jej syn będzie dobrym człowiekiem.
Od trzech dni snujesz się po domu, którego nie pamiętasz, w ciszy, która jest ci zupełnie obca. Słyszysz własne, przyspieszone tętno i ciężki, świszczący oddech tego człowieka w środku, słabego i bezsilnego, który chciał pozostawić po sobie dziedzictwo, który całe życie starał się być dumny i wyniosły, lecz który pragnął także, żeby świat wciąż mocno go trzymał, w ciepłych, bezpiecznych ramionach. W mroku nocy, słowa, które wypowiadasz sam do siebie odbijają się od ścian pomieszczenia. Wszyscy już te słowa słyszeli, nikogo one nie poruszą. Irina kręci głową, uśmiecha się tak słodko, że robi ci się niedobrze. Nie wiesz jak powiedzieć, że już jej nie kochasz.
Popierasz Starszyznę, chociaż stronisz się od towarzystwa. Unikasz natrętnych spojrzeń, jesteś przekonany, że odbijasz się w ich oczach jak w lustrze, wierzysz w każdą iluzję światła. Ludzie zarzucają ci butę i impulsywność, nie zaprzeczasz, z uporem stroisz sobie głowę w koronę z uwiędłych laurów. Twoje życie układa się w frenezję romantyczną, wychodzisz na dwór i myślisz o kretach, które śmierć wypluwa z gleby, tak jak zmarłych niebo wpycha pod nią. Przyglądasz się ludzkim twarzom, chociaż we wszystkich odbiciach dusz, widzisz to samo spojrzenie. Wykonujesz delikatny ruch ręką, koniec różdżki na moment iskrzy bladym światłem, usta układają się w obłe, dobrze znane ci zaklęcie. „
Vamiaket”.
Wyczarowujesz korgorusza, tym razem nie dziwi cię jego postać. Nigdy nie przyznałeś się, że już od dawna przestał pojawiać się przed tobą czerwonogłowy szczygieł, lecz ptak o długim, zakrzywionym dziobie i niewielkich, błyskotliwych oczach, czarnych jak dwa węgliki. Dobrze wiesz, co oznacza, żaden z ciebie egipski bóg Księżyca. Żaden z ciebie stwórca, chociaż stoisz wysoko, ponoć wyżej niż inni.
Wieczorami zdaje ci się, że widzisz niestworzone rzeczy. Umysł trawi maligna, efemeryczne obrazy cię przerażają, wycierasz to wszystko w noc i o ściany własnego umysłu, idziesz powoli przed siebie jak zwierzę błądzące rano w gęstej, bladej mgle. Nie nadążasz ułożyć swoich uczuć w całość, zamykasz oczy i rozbierasz swój własny głos z wrzasku – powoli i uważnie. Nie jesteś przecież słaby, nie możesz być. Jesteś Karamazovem – do tego trzeba mieć elastyczną duszę.