Zawsze wyobrażałam sobie, że moje życie potoczy się inaczej. Że będę znaną pisarką, nasi rodzice dożyją wspólnie złotych godów, a my – ja, Vanya, Katia i Krastyo – będziemy się wspólnie wspierać aż po kres swych dni.
Tymczasem skończyłam jako gitarzystka i piosenkarka w kapeli grającej głównie na weselach i odgrzewającej stare kotlety w postaci znanych hitów, moi rodzice zginęli w pożarze, a my poszliśmy w przysłowiowe cztery strony świata. Powiedziałabym
bywa, ale dalej mam trochę żal do świata o to.
Wszystko było względnie normalnie, dopóki Ivan nie postanowił czmychnąć bogowie wiedzieli gdzie, tak w sumie chyba bez powodu, bo mu się zachciało. Pieprzony egoista. Nie zostawił nawet listu, który dałby nam ułudę, że wszystko będzie dobrze, że kiedyś do nas wróci, że miał powód to zrobić. Po jego ucieczce starzy nam się trochę załamali – ojciec więcej przebywał w pracowni, matka na scenie. Ale oczywiście to nie winny całej tej sytuacji odczuwał jej skutki.
Ciekawe, czy kiedyś go obeszło, jak bardzo się o niego martwiłam i ile czasu go szukałam, przemierzając Sofię wzdłuż i wszerz licząc, że nikt go nie porwał?
W szkole nigdy jakoś specjalnie mi się nie powodziło. Najlepsza byłam z zaklęć, za to nie cierpiałam transfiguracji, złamałam parę serc, parę razy złamano moje własne. Utworzyłam kilka dość krótkich związków, psociłam ze znajomymi, czytałam raskolnicze broszurki, śpiewałam i grałam na gitarze, dbałam o rodzeństwo, słowem – robiłam to, co przeciętna czarownica w moim wieku. Nawet parę razy wymknęłam się do Petersburga, kiedy była ku temu okazja. Kto z niej nie skorzystał, powinien żałować!
Kiedy miałam dziewiętnaście lat, pożegnałam rodzeństwo i z błogosławieństwem rodziców oraz drobnymi schowanymi w kieszeni wyjechałam do Petersburga szukać szczęścia. Jechałam z gotową książką, pomysłami na kolejne, maszyną do pisania oraz nadzieją, że niedługo literacki światek stanie przede mną otworem. Dość szybko znalazłam pracę jako kelnerka i biegałam od wydawnictwa do wydawnictwa licząc, że ktoś wreszcie zauważy tkwiący we mnie potencjał.
Nikt nie zauważył.
Nikt, prócz jednego kolegi zakładającego kapelę. Natknęliśmy się na siebie przypadkiem, a on pamiętając moje umiejętności gry zaprosił mnie, bym dołączyła do zespołu. Krótki list do rodziców, kilka dni czekania i mój instrument był przy mnie niczym za sprawą czarów. Kolejne dni poświęciłam na to, by przypomnieć sobie jak się grało. Wreszcie byłam gotowa na podbój świata za pomocą muzyki. Miałam nadzieję, że jeśli zostanę sławną piosenkarką, to Rosja zechce wydania mojej książki. Niestety, pod tym względem chyba mam pecha – największe branie nasz zespół zaczął mieć akurat na weselach i innych tego typu imprezach. Nie narzekam, zarobki są niezłe, szczególnie latem, ale nasze młodzieńcze marzenia ulotniły się szybko przez zetknięcie z rzeczywistością. Trochę to smutne.
Z młodszym rodzeństwem widywałam się, gdy mieli wyjścia do Petersburga. I to na mnie spadł obowiązek przekazania smutnej prawdy… Nie wiedzieć, kiedy dostałam z Sofii, od dziadków list informujący, że nasi rodzice zginęli w pożarze. Coś, co początkowo uznałam za żart jakiegoś okrutnego dowcipnisia, szybko znalazło potwierdzenie w kilku bułgarskich gazetach. Płakać mi się chciało, przez kilka dni nie wychodziłam z domu. Z czasem jednak uspokoiłam się i z jednej strony ustalałam z dziadkami listownie kwestie pogrzebowe (byli w tym względzie bardzo pomocni), a z drugiej poinformowałam Katię i Krastyo o śmierci naszych rodzicieli. Za długo nie posiedzieliśmy po pogrzebie w ojczyźnie, chcąc jak najszybciej wrócić do normalnego życia. Chyba właśsnie w tamtym momencie, patrząc na trumny zasypywane ziemią doszło do mnie, jak bardzo już w nic nie wierzę.
Umówiłam się z dziadkami, że dopóki najmłodsi Gorchevscy nie staną na nogi, będą mogli u nich zamieszkać, a ja będę ich wspierać finansowo na ile będę w stanie. Bardzo się martwiłam, że tak jak mi życie im nie do końca się ułoży. Tu się jednak myliłam – szło im lepiej niż mi. Katia właściwie od razu do szkole dostała się do dobrej drużyny quidditcha, Krastyo dokonał tego samego w podobnym czasie po ukończeniu Koldovstoretz. I choć chciałam utrzymać z nimi kontakt, łatwiej mi przychodziło wymienić listy z dziadkami niż z nimi. Zawsze miałam nadzieję, że to jest chwilowa sytuacja.
Kiedy moje młodsze rodzeństwo stanęło na nogi skręciłam w rewolucjonistycznym kierunku. Wcześniej byłam ledwie poplecznikiem, jednak wraz z ich rozwojem kariery jakoś łatwo mi przyszło ostateczne dołączenie do Raskolników. Pomoc w zmianie świata bardzo mi się spodobała.
Nie wszyscy jednak popierali rodzący się we mnie feminizm – żyjąc w męskim świecie, w którym nierzadko kobiety nie mają szans na szczególne awanse (wystarczy spojrzeć na fakt, że w Białej Gwardii kobieta nigdy nie była komendantem, a Dumą prawie nigdy) zapragnęłam zawalczyć o większe uprawnienia dla własnej płci. Ograniczenia wynikające z comiesięcznych dolegliwości i możliwości zaciążenia nie mogły być powodem ograniczenia żeńskiej części populacji. Prócz grania na gitarze, śpiewania oraz „raskolnikowania” założyłam własną organizację mającą pomóc tej ponoć piękniejszej płci.
I – o ironio! – to póki co jedyny projekt, który jako-tako idzie po mojej myśli.