Świt walczy o swoją pozycję na lądzie dopingowany przez pulsacyjne uderzenia w wielkie bębny. Wiatr w osadzie Bazina jest kapryśny i z jej mieszkańcami niepewną ma relację, ale tego dnia współpracował z nimi w doskonałej harmonii, splatając się z kobiecym chóralnym nuceniem i uderzaniem podeszwami skórzanym męskich butów o suchą ziemię. Która zaczyna być zbyt jałowa, więc kilka dziewcząt zatacza już trzecie koło, by sprowadzić zbawienny deszcz. Tak jest od dawna, tak jest od zawsze.
Jedna z dłoni do ognia wrzuca kolorowe pyły, które unosząc się z dymem tworzą wzory trudne dla odczytania dla laika. Ale wybrani mieszkańcy osady doskonale potrafią odczytać znaki wysyłane przez przodków. Najstarsi mówią, że Bazina stara jest jak świat i szczyci się mianem jedynego miejsca w Rosji, w którym nie spalono nigdy żadnej czarownicy.
Choć historia ich naznaczona jest czerwienią gęsto, wrogów, zwierząt i niewinnych, swoich nie tykali nigdy, trzymając się mocno siebie i swoich tradycji, choć wielu uznałoby, że w osadzie czas się zatrzymał, to nieprawda. Płynie inaczej, dziki i wolny, nieograniczony ramami współczesnych zegarów.
Podobno w oczach mieszkańców Baziny odbija się cała historia ich osady.
Którą odczytać potrafią tylko wybrani.
Reda ma tęczówki barwy mchu przysypanego popiołem.
Sowie oczy, sowie pióra pokrywające maskę nasuniętą na czoło dziewczyny. Przekręcona w bok głowa, poszukująca innej perspektywy, bliżej, bliżej, nachyla się niżej, oddech para wodna, znika szybko, jak w cieniu potrafią w sekundzie ukryć się osadniczki wiedźmy z kości, bo nie z krwi. Z kości, które zawsze ma przy sobie, obijające się w skórzanym woreczku, malutkie kosteczki wróbla, czaszki, skrzydła, szpon myszołowa, zasuszone karaluchy, sproszkowane muchy.
Zioła, popioły rzucone w przepaść, by wyczytać z nich przeszłość, równie niebezpieczną co przyszłość, czytaną z liści herbaty.
Osada Bazina pełna jest wiedźm.
W których żyłach nie ma ani krzty magii właściwej.
Podobno inne wiedźmy mieszkają w dużych miastach, podobno ludzie żyją inaczej, podobno mają szkoły, pojazdy, suknie ślubne usztywniane metalowymi kręgami, sztuczne kwiaty.
Rytm. Rytm kroków, bicia serca, nasilających się nocą odgłosów dużych miast. W ciemności najlepiej słychać szepty. Na języku ląduje liść mięty, Reda kocha miętę. Raz, dwa, trzy, cztery… łodygi, żyłki na łodygach, ostre końce, wyciosane noże z metalowymi kochankami związane rzemieniem, szybki krok, wolny chód, biodra, łydki, kostki smukłych dłoni. Skóra pachnąca echem kadzideł.
Buza.
Dobrze mi.Wypowiedziana w myślach treść listu, którego nigdy nie wyśle, bo najdroższa Buza zamknęła oczy czterysta pięćdziesiąt dwa dni temu. Pukiel czarnych włosów ukryty w zardzewiałej puszeczce, reszta spłonęła razem z bladym obliczem Buzy, kiedy ta dryfowała spokojna w śnie wiecznym po rzece, na tratwie pełnej miodu, futra i rumianku.
Na ścianach odbija się cień niekształtny, zmieniający się po chwili, rozpadający łagodnie, gdy od jednego O odsuwa się drugi, pod gołym niebem pieczętowanie umowy pachnie jak mokry chodnik, złamana gałąź, świeża śliwka i pierwsza kropla deszczu.
Dam ci za to polne kwiaty.
Dam konika cukrowego.
Dwie muszelki.
Burzę ci za to dam.
Siebie.Kolejne dni upływają, im dłuższe są noce tym mniej sypia. Reda. I cała osada Bazina.
To nieprawda, że niebo wszędzie jest takie samo.
Nawet kolory się nie zgadzają, choć więcej ich jest, bledsze są, nawet nie odbite w kałuży, ale oryginalne wiszące na słupach, barwne żarówki, brzydkie, sztuczne, z materiału, który się wcale Redzie nie podoba, sparzył ją w opuszki palców kiedy dotknęła w samo południe. Sparzył nie w taki sposób, w jaki by chciała. W Bazinie ogniska płonęły często, jako dar do opatrzności. I sposób na pieczone jabłka, ponad ogniem rzucane spojrzenia zawsze zdawały się bardziej znaczące, głębsze, źrenice ciemniejsze. Tutaj, gdzie się teraz znajduje wielu ciemne ma źrenice niezależnie od światła, ale nie takie, które mogłyby Redę przyciągnąć. Spojrzenia zabiegane, spojrzenia mizerne, wypaczone, bez krzty magii, dlaczego. Czy to miasta, czy to duży świat tak działa na ludzi? Reda kręci się wokół własnej osi z głową uniesioną, wszystkie gwiazdy słabo widoczne rozmazują się w jasne wstążki, dopóki się nie przewróci, bo za dużo już, bo straciła równowagę. Upada na ziemię brudną, na beton pełen odłamków szkła, na które kładzie dłonie. Małe skarby, których nikt nie chce.
Tak niewielu chce się tutaj wymieniać z nią przysługami. Słowami jeszcze mniej. A najchętniej ominąć w ogóle Redę.
Wszyscy tutaj śpią w biegu.
Tylko Reda pochyla sylwetkę, ugina kolana i skacze, w rytm, w rytm własny, bo tu zupełnie są inne. Nikt nie śpiewa, nie tak, jak to w sercu ma zapisane. Bębny są inne, buty są inne.
Tylko Reda pochyla sylwetkę, ugina kolana i skacze, w rytm, w rytm własny, bo tu zupełnie są inne. Nikt nie śpiewa, nie tak, jak to w sercu ma zapisane. Bębny są inne, buty są inne.
Porusza się na obrzeżach, porusza się w cieniu i nocą, bo nie ma odwagi w centrum, za dużo bodźców, za dużo tłumu i geometrii, zwierząt bezpańskich, które przygarnęłaby najchętniej, ale dziwne są, nie złe, ale nie takie, na które jej metody mogłyby zadziałać.
Tęskni za śladami pazurów na szosie. Za wyciem babek.
Za drewnianymi grzechotkami. Za opium. Za ciałem.
A przecież nie tęskni wcale.
Tylko tego wszystkiego znowu chce od nowa inaczej.