Leniwe niedzielne popołudnie, lekarz nigdy nie ma wolnego od pracy ale nie mogła ostatnio usiedzieć w szpitalu. Poprosiła o chwilę urlopu. Chwilę dla siebie, czarną, niesłodzoną kawę i elegancki torcik z wisienką, którego nie zamierzała zjeść (ale pasował do obrazka, wszystko musi pasować).
Otworzyła wypożyczoną książkę na założonej stronie, czubkiem lekko drżącego palca prostując bruzdę zagiętego rogu. Coś w tym geście było nieznośnie wytrwałego, jakby rzeczywiście gładząc naderwane włókna papieru mogła wygładzić szpetną bliznę. Każdemu, kto zagina rogi w książkach powinno się za każdym razem uciąć palec. Kawałek po kawałku, paliczek za paliczkiem, tak skupiła się na prostowaniu zagięcia, że niemal zapomniała co miała czytać.
Mezalians. Od tego zaczęłaby się historia, tylko czy to rzeczywiście mezalians? Vankeeva Tuya, jedna z czterech, średnia córka głowy pomniejszej z odnóg wielkiego i szlachetnego rodu, niemal nikt i noszący złoty kindżał za pasem Murat Egen Godunow, szalony kirgij o czarnych oczach, który nie przyjmował odmowy - nawet nie zadawał pytania, zawsze brał i nigdy nie przepraszał. Czy była pierwsza? Uśmiechała się gorzko, czy ostatnia? Odwracała wzrok.
Kirgistan latem jest przepięknym miejscem, po co rozdrapywać rany.
Nie wszyscy lubią autodestrukcyjne, pełne niezdrowej przyjemności, samo okaleczanie się.
Po mieczu dzikuska, po kądzieli kura. Nigdy nie chciała być tak nisko, jak nisko garbiła się jej matka z każdym rokiem bycia jedną z wielu, bycia nikim w cieniu khana Godunova, czarownika o najpiękniejszej melodii okrucieństwa, która grała w strzelających stawach jego palców za każdym razem gdy z błyskiem pod brwiami wyruszał na kolejne polowania na dzikie stworzenia.
Chciała więcej. Bardziej. Piękniejszych zachodów słońca i bielszych obrusów, złotych kandelabrów i ręcznie tkanych gobelinów.
Później dorosła i choć miłość do płytkich historii i szczęśliwych zakończeń pozostała tak intensywna, jak z pierwszym romansem, pasja odziedziczona z krwią ojców ukryła się za grubymi okładkami podręczników.
Dlaczego medycyna? Bez powodu, dlatego, że zajmuje dużo czasu, dlatego, że wymaga dużo nauki, wiele lat studiów, praktyk, oddania w pełni, które pozwala wyślizgnąć się obłym palcom okrutnie otępiającej codzienności.
Wszystko, byle nie przepiękne kirdyjskie lato, wszystko, tylko nie górzyste widoki, nie jęki uwięzionych stworzeń, nie jęki uwięzionej matki.
Drżąca ręka chwyciła filiżankę w jednej z moskiewskich kawiarni. Dama. Beżowy płaszcz z miękkiego donegalu, kapelusz pasujący kolorystycznie do torebki i butów. Wszystko, tylko nie skojarzenia z przeszłości. Uniosła filiżankę do ust, cierpka kawa smakowała jak wyrzuty sumienia, które cierpliwie przeżuwała i łykała z kolejną dozą kofeiny. Za chwilę dostanie krwotoku z nosa.
Kolejna strona.
"... nie mogła przestać, w ramionach Dragana wirowała w rytm wiedeńskiego walca, niesiona miłością i piękną potęgą chwili. Oczy w kolorze granatu nieba chwilę po zachodzie słońca skrzyły pożądaniem, gdy zsunął z twarzy maskę.
Westchnęła."Mięsień żuchwy drgnął jej nieznacznie, kiedy po raz kolejny próbowała przeczytać ten sam akapit.
-
Wszystko jedno. - szczeknęła sucho do samej siebie, prostując się niezauważalnie, przecież i tak siedziała prosto jak struna. Wolną dłonią przygładziła włosy i z doskonałym wyczuciem stylu, perfekcyjnie wyuczonym wyrazem błogiego zamyślenia na twarzy ponownie spojrzała na rzędy liter. Przecież nie była lekarzem z powołania, ludzie w Hotynce umierali codziennie, wszystko jedno, to nie ma znaczenia; wybierała jednak unikanie snu, za każdym razem pod osłoną nocy, za kurtyną powiek wciąż widząc blade palce nieudolnie wpijające się w gardło, siniejącą twarz na oddziale zatruć i jej własną porażkę.
Nie mogła jej uratować.
Filiżanka z klekoczącym szczękiem spoczęła na spodku.