Jak długo trzeba, by – bez słowa ciągle pozwalając sobie od ojca dostawać w mordę – człowiek sam się znienawidził?
Niedługo.
A ile w takich okolicznościach trzeba, by z utracjusza zrobić sobie niedościgniony wzór cnót wszelkich?
Jeszcze krócej.
Vova miał wszystko. Uśmiech amerykańskiej filmowej gwiazdy, proste plecy i gadane jak nikt inny. Obiecywał zabrać go na suk w Damaszku, minaret w Sewilli, pod piramidy. Gdyby nie to, że widywał go raz na rok byłby idealnym starszym bratem. Każdy, kto by obiecał, że go stamtąd zabierze byłby ideałem.
Kiedy Kirill Sergeyevich Stransky (tak jak przed nim Sergey Pavlovich Stransky) zachlewał się na umór przy kuchennym stole i okładał matkę nocami, on śnił na jawie, wpatrując się rozpaczliwie w rysuneczki zawieszone nad łóżkiem porzuconym przez Vovę. Były najładniejszą rzeczą w domu, pozostałością po matczynej wrażliwości – chociaż ołówek zblakł, a tępy grafit zostawiał na papierze grube ociężałe linie.
Śnił o przygodach pod pokładem transatlantyków, jedzeniu rękoma egzotycznych przysmaków, o smaku rodzynek. Aż w końcu raz śnił o lustrze. Napisał, jak co rano, list do Vovy, a w nim – bez mała zesrywał się z radości z naiwnością gówniarza wierząc, że jakimś cudem
jest czarodziejem. Oto miał coś, dzięki czemu mógł w końcu Vovie dorównać i obronić się przed starym. Oddaj mu w końcu, namawiał się w myślach przed zaśnięciem, ze wzrokiem wbitym w rysunki nad łóżkiem. I oddał. Niechcący, ale nie żałował potem, że ojcem miotło o ścianę jak szmacianą lalką, gdy w kilka dni po obudzeniu się ze snu o lustrze podniósł rękę na syna. Kirill nie wahał się wyrzucić go z domu (ze złości, strachu a może świętego oburzenia na brak szacunku dla patriarchy) na zbity pysk, a on nie kwapił się zostać. Za ostatnie pieniądze, które matka mogła trzymać na własność kupił bilet na pociąg do Petersburga i miał swoją przygodę.
Pierwszą różdżkę z ciekawości złamał wierząc, że nie ma siły na magiczny przyrząd. Kręcił się po Eufrozynie dniami i nocami na własną rękę odkrywając magię, w którą przedtem wierzył mniej więcej jak w Tomcia Palucha. A jednak wszystko to było naprawdę. Latające miotły, krasnoludki, żar-ptaki; nowy świat był dla niego za duży, za trudny, a jednak uparcie brnął weń, by w końcu po latach utknąć, prawie zapomnieć o dekadzie przeżytej po mugolskiej stronie. W szkole każdemu, kto tylko zechciał słuchać (a takich nie znalazło się wielu, jak dotarło do nich, że jest mugolakiem;
prawie robi wielką różnicę, nie dali mu o tym nigdy zapomnieć) nie o strychu w moskiewskiej kamienicy, a o Vovie i podróżach, jakie go z bratem czekają. O skarbach, złotych plażach, palmach, kokosach i dzikich lądach czekających na podboje Vovy Stransky’ego. O kile i paskudnej śmierci w tonącym w pasożytach szpitaliku nie mówił, bo o niej nie wiedział. Jeszcze w pierwszej klasie przestał dostawać od Vovy listy, toteż nie było mu dane otrzymać lekcji o katastrofalnych skutkach korzystania z uroków nieopodatkowanych cór Koryntu na wybrzeżach Singapuru. Nikt nie wierzył, bo i nie wyglądał na takiego, co wie, co mówi.
Na początku nie miał dość. Czytał wszystkie książki z bibliotecznych półek, które mógł dosięgnąć, spał z
Teorią magii pod poduszką. Do czasu. Szybko przeszedł z powrotem w tryb przetrwania, a tam wystarczała mu niezawodna zasada czterech Z. Egzaminy oblewał, a potem oblewał porażki, z roku na rok z coraz mniej liczną grupą koleżków. Zrobił się na powrót milczący, wyrywny, obcy dla chłopczyków z rodowodami i syneczków sklepikarzy. Na wakacje znikał, dorabiał, gdzie się dało i za to, czego w karty nie przegrał z sierotami i pijakami z Mahali kupował bilety na pociąg. Tylko na parę dni morze i w góry. Dziewiętnastki doczekał na zmywaku w podłej oberży (zasadzie czterech Z zawdzięczał absolutny brak perspektyw po skończeniu Akademii). Taki wiek ma to do siebie, że nie myśli się o pracy. Myślisz, że cały świat twój, możesz wszystko i zwyczajnie nie ma na ciebie chuja jak Rosja długa i szeroka. I nie było, póki mu ktoś trójki nie wybił, nosa nie połamał. Hartuje charakter jak nic, ale trafić na okładkę Men’s Health to już nie miał szans.
Był czas, żeby gnać przed siebie i kraść, co popadnie. Zataczać się po ulicach, spać na brzegu rzeki, budzić się na kacu i bez pieniędzy. Ścigać się, niewprawnymi czarami doprawiać stare samochody i motory. Przegrywać pieniądze i wyłudzać je sztuczkami w barach. Ten czas nie minął jeszcze bezpowrotnie, na turystach zawsze można zbić kasę.
Tak, to twoja karta. Gratuluję, kurwa, szczerze.
Koniec wieku zastaje go upierdolonego smarem od góry do dołu. Załapał się na robotę w warsztacie na Ryku i naprawia, co przyprowadzą – marszrutki, omnibusy, latające motocykle, nawet rowery, jak potrzeba kasy. Na piękne oczy nic nie ma (a trzeba by jeszcze te piękne oczy mieć), a Snów tylko za pierwszym razem dali mu się napić za darmo.
Pewnie jest ci winien przeprosiny albo pieniądze, a nie wygląda. Oczy ma dziwnie niebieskie – jak okna świątyni wybite bejsbolem. Nie patrzy ci nigdy w oczy, jakby nie słyszał, co mówisz. Dziwne, bo uszy ma odstające, a głowę schowaną w ramionach, jakbyś się na niego darł. Prosty zgryz zubożony o górną trójkę, a uśmiech zawsze tylko jeden – niewielki, ostry, tylko jeden kącik ust uniesiony w górę. Jakby chciał sobie i wszystkim przypomnieć, że lada moment tu, w środku miasta, pośród przechodniów, dzieci i bezpańskich zwierząt, pójdzie na wojnę. Pójdzie w szeregach Raskolników, o co? Wolność, równość i braterstwo? Niech będzie i to – od czegoś trzeba umrzeć i coś zapomnieć. Dość jest wkurwiony, żeby i bez powodu komuś jebnąć ze łba. Niech się w końcu skończy ten świat, a na jego miejsce przyjdzie taki, co potraktuje go lepiej. A jeszcze tam działają mu na nerwy. Mówią na niego
nowy, mówią
młody,
świeżynka. dobrze, że nie mówią „mały”, bo o głowę dobrą wszystkich przewyższa. Wszystko nosi na wierzchu, wystawia na pokaz. Stare ubrania z komisów (kurtkę skórzaną ma z czterdziestego siódmego, po hitlerowskim pilocie), bladą skórę. Pod skórą mięśnie, na wierzchu blizny i tatuaże. A w środku – pusto.