Kurwa, znowu wakacje, westchnęłam kiedyś teatralnie (dziewiętnastego maja, jeżeli mamy być drobiazgowi), gdy siedzieliśmy w przechodnim salonie w podziemiach, dzieląc się ostatnim papierosem wyłuskanym z kufra Sylwii. Nie ufałabym jakimkolwiek używkom od Sysi, gdyby nie to, że niekoniecznie chciałam zostać na lekcjach, gdy moi przyjaciele urwali się z nich na szluga – a siedzieć tam i nie palić byłoby mi zwyczajnie głupio. Papieros, jak stwierdziłam po ostrożnych oględzinach kątem oka, żeby nikt się nie zorientował, że trochę się obawiam (słyszałam, że Sysia pali hasz i bardzo mnie to wtedy przerażało), wyglądał zupełnie normalnie i smakował też jak zwykły papieros, który przeleżał Chorzyca jedna wie ile pod ubraniami osiemnastolatki.
Nienawidzę tam wracać. Oczywiście wszyscy już to wiedzieli. Mimo to propozycję tę usłyszałam po raz pierwszy:
To jedź z nami.A że mówił mi to Misha, to nie mogłam odmówić. To była szybka decyzja i, cóż powiedzieć, zupełnie nieprzemyślana. Słyszałam, że moja grupka wyjeżdża na każde wakacje zaklętym vanem, kupionym od hipisów zdesperowanych, by zdobyć nędzne choćby pieniądze na dragi, ale nie wiedziałam, gdzie i na czym to wszystko polega. Po powrocie do szkoły nie mówili o lecie, chyba że skąpo, po angielsku i raczej między sobą, mnie nigdy nie wciągając w ten podejrzany interes. Byłam jedyną osobą w drużynie, która nie została wtajemniczona w szczegóły tej – wydawało mi się – wielkiej przygody i moją życiową aspiracją było zasymilowanie się z nimi na tyle, by dostać zaproszenie na lato. I to najlepiej od Mishy, który jakoś naturalnie zajął pozycję lidera w naszej grupie i c h o l e r n i e mi się podobał. Wyglądał jak skrzyżowanie Curtisa z Plantem, co było absolutnie wszystkim, czego mogłam chcieć od życia. Wydawało mi się, że ja też mu się podobam, ale gdy się upił w Carskim Gaju (Piotr I musiałby być dumny, że taki użytek robimy z jego dziedzictwa) i ja go potem ciągnęłam do dormitorium, i pocałowałam, to śmiał się, że straszny ze mnie dzieciak (mówił coś jeszcze o tym, że wyglądam na siłę dojrzale w tym ostrym makijażu i żebym nie przykrywała piegów, bo mu się podobają; po tym wydarzeniu przestałam się malować).
Zaproszenie oznaczało, że byłam najprawdziwszą
częścią tej rodziny. Jak mogłabym je odrzucić?
Tak mocno chciałam do nich należeć. Byli naprawdę świetni, na uboczu, zżyci ze sobą, buntowniczy; wydawali się zupełnie nieosiągalni. Ja trzymałam się z tymi czystokrwistymi dzieciakami, trochę było też szlachciców, matce podobało się to towarzystwo. Ale mnie wydawało się, że nikt mnie tam naprawdę nie lubi. Niby zawsze mogłam pójść do Gava, jednak on miał własnych kolegów; niby mogłam napisać do rodziców, ale Duneczka by mnie chyba zabiła, gdyby się dowiedziała, że nie dogaduję się z tak zwanym
odpowiednim towarzystwem (a ja już i tak byłam jej największą życiową porażką), a tata nie mógł być moim jedynym przyjacielem we wszechświecie (był jeszcze Łukasz, ale Łukasz potrafił mnie nieźle wkurwić i chyba też niezbyt mnie lubił – i chociaż ja go lubiłam bardzo, to uznałam, że jeżeli nie chce kontaktu, to dobrze, to nie będziemy się do siebie przyznawać na korytarzu). Zorka była jeszcze dzieckiem i nie rozumiała pewnych spraw.
Byłam sama. Zazwyczaj. Przez dziewięć miesięcy w roku.
Myślałam wtedy, że chciałabym być częścią czegoś takiego. Chodziły o nich różne plotki, ale mnie wydawali się być… bardzo mili. Wydawało mi się, że oni wszyscy się kochają.
I kochali. A teraz kochali też mnie.
Była parna noc – skwar wisiał nieruchomy nad ogrodem. Siedziałam przy otwartym na oścież oknie na spakowanym kufrze, bawiłam się mugolską zapalniczką (prezent od Łaǔrena na Spas Zimowy). Mieli po mnie przyjechać o trzeciej. Zdawkowy list (
wyjeżdżam, wrócę, nie martwcie się o mnie) leżał pod kałamarzem na moim biurku.