Czy któryś Wroński nie dorastał w Kaliningradzie niegotowy, by schylić pokornie głowę, kiedy te same słowa spadały na nich jak grzmoty z ust babki Ścibory? Ilekroć zachciało się im zachwycać zachodem, coś, choćby niewielki fragment dnia, szczegół mijany co dzień, ale niezauważany już od dawna, przypominało, że mimo wszystko wychowano ich po polsku. Mimo to jednak, między Bogiem a prawdą, Krzeszko nieszczególnie lubił odwiedzać „Bazyliszka”, gdzie od polskości, tej na pokaz, zebranej w jeden barwny, przaśny, zachwycająco przekonujący w swej roli
domu kąt aż huczało (doprawdy, komu tak naprawdę potrzebne są te baranice?). Zdołało pochłonąć go coś innego, coś, co dopiero niedawno wyciągnęło po niego upazurzoną niebezpiecznie łapę i zacisnęło się nań, wyduszając wiele z tego, czym kiedyś był – wiele z tego, co miał w sobie niewymuszonego i tego, co zjednywało mu sympatię zarówno obcych jak i bliskich widywanych od święta.
Ciekawe, czy droga kuzynka Irka zorientuje się, co dokładnie jest z Krzeszkiem nie tak. Wroński porządnie się zdziwił, kiedy zaproponowała mu, by zjedli razem obiad – zazwyczaj nie spotykali się w okolicznościach innych niż pogrzeb wspólnego krewnego, niektóre Wigilie i inne okazje bardziej lub mniej powiązane z kościelną pokorą i przywiązaniem do więzi rodzinnych. Poza kilkoma kroplami krwi i jednym czy dwoma miejscami na stronach kronik, Krzesimir nie miał z Odrowążami wiele wspólnego, nic właściwie, o czym chyba miał przekonać się znowu – jak pomyślał nadchodząc na spotkanie z Irką.
Na powitanie, jak przywykł w miejscach, w których nie bywają tacy jak ona, niemal odruchowo pochylił się nad jej dłonią, spracowaną znacznie bardziej niż te, nad którymi wyrobił sobie ten irytujący w pozastarszyźnianych kręgach zwyczaj udawanych pocałunków. Gdzie w tym teatrzyku szczerość i wylewność gestów, tak typowo polska (podobno)?
-
Nie znam się na buriackiej kuchni. – odpowiedział, być może – prawdopodobnie nawet – nieco lekceważąco, kiedy dotarło do niego echo tego, co powiedziała Irka. Wszystko, co w ostatnich tygodniach słyszał Krzesimir zdawało mu się echem, na pierwszym planie w myślach brzmiał bowiem nieskoordynowany szum zmartwienia i niepewności. Powinien wyjechać?
Uciekać? Jeszcze niedawno chętnie wdałby się w pasjonującą dyskusję z Odrowążówną (jakby nie patrzeć, bliską Krzeszkowi jako towarzyszka na placu boju petersburskiej gastronomii), ale jego uwagę, chyba po raz pierwszy w życiu, skutecznie odwracały od jedzenia inne rzeczy. W krótkiej, bardzo przypadkowej chwili, całe życie Wrońskiego zostało wywrócone do góry nogami; wszystkie rozterki i plany zmiotło mu z pola widzenia, chłopak nie widział nic przed sobą, czego mógłby się pewnie uchwycić. Co gorsza, nie miał też nikogo, prócz Konstantego, który od jakiegoś czasu wspierał go zresztą tylko listownie, z kim odważyłby się pomówić otwarcie. Irka (przypomniał sobie o jej obecności po chwili, patrząc na kuzynkę nieco przytomniej) naturalnie także nie miała dostąpić wątpliwego zaszczytu wysłuchania krzeszkowych rozterek.
Uśmiechnął się do niej zachęcająco, sięgając po widelec. Wystarczająco często zwracał jej już uwagę o tym, że posługuje się nieodpowiednimi sztućcami, z zadowoleniem zauważył zatem, że nie wszystkie z jego lekcji poszły w las, a przynajmniej Irka nabrała już dość ogłady, by chociaż poczekać na niego, z nadzieją, że jego postępowanie rozproszy mroki jej niewiedzy.